Krzysztof Struziak

EKSTERMINACJA LUDNOŚCI ŻYDOWSKIEJ NA WSI POWIATU DĄBROWSKIEGO NA PRZYKŁADZIE GMINY MĘDRZECHÓW

Polska przed wybuchem II wojny światowej była krajem o zdecydowanej przewadze ludności mieszkającej na terenach wiejskich. W 1938 r. wieś zamieszkiwało około 72% obywateli II RP, a 85% z nich zajmowało się rolnictwem. W tym samym okresie Żydzi stanowili prawie 10% społeczeństwa, a około 25% z nich mieszkało na terenach wiejskich, ale z rolnictwa utrzymywało się jedynie około 4%. Stosunki sąsiedzkie między chłopami a Żydami mieszkającymi na wsi przed wojną układały się raczej poprawnie, choć od lat 30. obserwować można było nasilającą się rywalizację ekonomiczną na tle kryzysu ekonomicznego i haseł płynących z nazistowskich Niemiec. Jej przejawem było m.in. wypieranie Żydów z handlu poprzez rozwój spółdzielczości chłopskiej i wzrost nastrojów antysemickich.

Szymon Datner, historyk ocalały z Holocaustu, przejmująco oddaje trudną i skomplikowaną sytuację ludzi szukających pomocy oraz tych, których o tę pomoc proszono:

Gdy w nocy do okna chłopskiej chaty zapukał nieznajomy Żyd, wraz z nim zapukał problem żydowski owych lat, z całym splotem implikacji, ryzyka, niebezpieczeństwa, wraz z koniecznością powzięcia decyzji i związaną z tym rozterką duchową. Zaszczuty prosi o pomoc, o łyżkę strawy, o kilka chwil, aby ogrzać się w ciepłym kącie. Gdy trafia na cieplejszy błysk oczu, życzliwe słowo, prosi, by pozwolono mu kilka dni pobyć – popracuje i odejdzie. Chłop staje przed pytaniem, jak zareagować? Zdaje sobie sprawę, że do jego okna zapukał problem moralny, problem człowieka, któremu odmówiono człowieczeństwa, zapukało wielkie zagadnienie humanitarne. Problem odwieczny będący udziałem tysięcy pokoleń: problem chwilowej przewagi zła, problem ściganego i prześladowanego. W takiej chwili przed człowiekiem staje konieczność sprawdzenia siebie, skonfrontowania swej postawy z nakazem moralnym. Ryzyko związane z opowiedzeniem się po stronie dobra – po stronie ściganego – było zawsze wielkie. Jednak w latach 1939–1945 rozmiary tego ryzyka były nieporównywalnie wielkie. Wydaje się, że, ogólnie rzecz biorąc, istniały cztery możliwości rozwiązania takiego dylematu: pierwsza – to zgodnie z narzuconym przez najeźdźcę okupacyjnym «prawem» wydać Żyda w ręce oprawców, co równało się skazaniu go na śmierć; druga – nie wydać, lecz nie udzielić pomocy; trzecia – udzielić mu doraźnej pomocy; czwarta – zaopiekować się i udzielić schronienia na czas dłuższy1.

Należy podkreślić, że ryzyko ukrywania Żydów na terenie wsi było większe niż w mieście, gdyż mieszkańcy wiedzieli o sobie prawie wszystko. W tej sytuacji nawet tych „o dobrym wyglądzie” nie można było ukrywać pod fałszywymi papierami, np. jako swoich krewnych. Podejrzenie wzbudzało także choćby przygotowywanie większej ilości pożywienia. Dla odkrycia faktu ukrywania się Żydów u chłopów często wystarczała zwykła jednostkowa nieostrożność ukrywających lub ukrywanych. Przestawało to być wówczas tajemnicą. Aby pojawili się Niemcy wystarczało wówczas, aby we wsi był jeden konfident lub znalazła się jedna osoba nastawiona negatywnie do Żydów lub gospodarzy, którzy ich ukrywali, i napisała donos na ten temat. Udzielanie pomocy Żydom na terenie gminy Mędrzechów było dodatkowo utrudnione, gdyż występowały opory związane z niejednoznaczną postawą niektórych Żydów we wrześniu 1939 r. Możemy o tym fakcie wnioskować czytając powojenną już uchwałę Gminnej Rady Narodowej w Mędrzechowie, dotyczącą protestu w sprawie projektu uznania Centralnego Komitetu Żydów Polskich za stowarzyszenie wyższej użyteczności: „W związku z projektem uznania Centralnego Komitetu Żydów Polskich jako stowarzyszenie wyższej użyteczności publicznej GRN kategorycznie protestuje przeciw temu, stojąc na stanowisku, że żydzi w Polsce w czasie inwazji niemieckiej działali na szkodę Państwa Polskiego, a po drugie wielu Polaków znajduje się dzisiaj bez żadnej opieki i nie korzysta z takich przywilejów”2. Wygląda więc na to, że musiały wydarzyć się we wrześniu 1939 r. jakieś przypadki wysługiwania się Niemcom, skoro Rada wystąpiła w tak ostrym tonie. Z drugiej strony istnieją relacje, z których dowiadujemy się o pomocy udzielanej przez Żydów cofającej się armii polskiej Wspomina o tym Zofia Misiaszek z Bolesławia: „Moj ojciec, który był zastępcą sołtysa dał znać sołtysowi, którym był Klimek z Zamościa i razem uradzili żeby piec chleb dla wojska. Poszli wiec razem do Kiegla [Kegla - przyp. aut], który był właścicielem młyna w Boleslawiu żeby zarekwirować mąkę. Kiedy powiedzieli Kieglowi o co chodzi powiedział „nie trzeba rekwirować bierzcie ile chcecie, a ja już miele zboże żeby było więcej”3.

Od pierwszych dni okupacji ludność żydowska była zdecydowanie gorzej traktowana od ludności chrześcijańskiej. Jak wspominał M. Wołowiec z Grądów: „Zaczęło się to wszystko od wywieszenia plakatu na ścianie stajni Marcina Chrabąszcza. Treść plakatu zasko­czyła wszystkich, bo wróciła uwagę ku temu, co może się wkrótce wydarzyć. Strwożeni przechodnie oglądali postać brzydkiego Żyda z nie mniej paskudną brodą i obwisłymi pejsami, a pośród nich okazałą wesz. Zarówno obraz, jak i całe przesłanie plakatu nic budziło wątpliwości co do intencji autora - wymowa była jednoznaczna”4.

Zanim jednak rozpoczęło się biologiczne wyniszczenie Żydów władze okupacyjne wydały szereg rozporządzeń zmierzających do moralnego i ekonomicznego ich pognębienia. Już w dn. 6 listopada 1939 r. ukazało się zarządzenie Wydziału Powiatowego, w którym informowano, że „Żydzi obojga płci od 10 roku życia muszą nosić od zaraz na lewym ramieniu białą opaskę z zieloną sześciokątną gwiazdą”5. Na zwołanej 16 X 1939 r. sesji wójtów i sekretarzy gmin, landrat nakazał natychmiastowe oznaczenie wszystkich sklepów żydowskich „gwiazdą Dawida”, w widocznym miejscu na koszt właściciela. Zakazano też podwyższania wszystkich cen. Do 1 listopada wójtowie mieli sporządzić wykaz Żydów z podaniem nazwy miejsca zamieszkania, daty urodzenia i ilości członków rodziny6.

Terror w gminie Mędrzechów rozszalał się na dobre, gdy wiosną 1943 r. na posterunek żandarmerii w Mędrzechowie niemieckie władze oddelegowały wymienianego już starszego wachmistrza Engelberta Guzdka. Ponieważ na terenie gminy Mędrzechów od dawna działał ruch oporu, skierowano go tutaj jako specjalistę od pacyfikacji. Zamieszkał na kilka miesięcy na posterunku policji granatowej. Mówiono, że żandarm niezwłocznie po przybyciu do Mędrzechowa, zarządził, aby przed posterunkiem stały w pogotowiu dzień i noc dwa parokonne wozy. Podwody wyznaczali sołtysi poszczególnych wsi gminy. Jak wspominał Antoni Węgiel z Dąbrówek Breńskich, który często stał z bryczką przed posterunkiem żandarmerii niemieckiej i najczęściej woził Guzdka, przed podróżą żandarm rewidował wóz, obawiając się materiału wybuchowego. Jadąc koło zagajników, a szczególnie obok parku i majątku barona Jana Konopki w Brniu, broń trzymał w ręku7.

Wspólny język znalazł Guzek z komisarycznym wójtem Mędrzechowa folksdeutschem Leopoldem Wendlandem, z którym razem poszukiwali ukrywających się Żydów i ukrytej broni. Zadanie to ułatwiały im w istotny sposób otrzymywane najczęściej drogą pocztową anonimy. Pisze o tym S. Babiarz: „Do wielu morderstw dokonanych na naszym narodzie dopomogli niestety i nasi rodacy, którzy swoimi donosami dawali wrogom okazję do aresztowań, znęcania się nad nimi, wymuszanie torturami – nie zawsze winnych ludzi na podobne szykany. Takie masowe obławy, aresztowania kończące się śmiercią, ludzi wskazują, że wróg korzystał z donosów tutejszych zwyrodniałych jednostek, które za ochłapy materialne rzucone im przez wroga zdradzili swoich sąsiadów”8.

Przykładowo na skutek donosu w lecie 1943 r. zjawił się w Grądach w poszukiwaniu Żydów, podobno ukrywających się u Stanisława Rogowskiego i broni ponoć przechowywanej przez Jana Starsiaka. Nie znalazłszy ani uciekinierów, ani broni skierował się do Wojciecha Mleczki, prowadzącego w Grądach sklepik z towarami mieszanymi:

Wszedł, odepchnął klienta stojącego przy ladzie, pogrzebał w szufladzie z gotówką, poszperał na półkach z towarem, na właściciela sklepu nałożył 50-złotową karę za rzekomo zabrudzony odważnik, wreszcie wyszedł. Wojciech Mleczko odetchnął, szczęśliwy, że tak się skończyła wizyta nieproszonego gościa. Ale ta radość nie trwała długo, bo wkrótce zjawił się w sklepie granatowy policjant z żądaniem pół litra wódki dla wachtmajstra. W dodatku tę wódkę miał Mleczko dostarczyć osobiście do domu Jana Starsiaka, gdzie właśnie gościł Guzdek.- Wewnątrz - wspomina Wojciech Mleczko - za stołem, na którym był chleb wiejski i masło, siedział obok Starsiakowej – Guzdek9.

W latach okupacji starano się na wszelkie sposoby zantagonizować Polaków i Żydów, m.in. poprzez stosowanie propagandy obrzydzającej Żydów Polakom oraz pokazywanie przypadków współpracy Żydów z Sowietami na wschodnich ziemiach II RP jako typowej postawy dla tej społeczności. Przykładowo, na 19 stycznia 1944 r. zwołano do Tarnowa wszystkich agronomów gminnych i gromadzkich oraz wójtów na wystawę i wykład dr Pernutza „Żydowska zaraza światowa”10. Według informacji podanej w prasie, wystawa prezentowana była we wszystkich miastach GG i miała na celu „zapoznanie jak najszerszych warstw naszego społeczeństwa z niebezpieczeństwem, jakie groziło całemu światu ze strony żydostwa”11.

Wykład dr Pernutza „Żydowska zaraza światowa” w Tarnowie

W początkowym okresie okupacji, na tereny gminy Mędrzechów, podobnie jak i innych gmin powiatu dąbrowskiego przybyło kilka rodzin żydowskich, bądź z większych miast do swoich krewnych, bądź wysiedlonych z terenów wcielonych do Rzeszy. Według danych spisu przeprowadzonego w 1940 r., cały obszar gminy zbiorowej w Mędrzechowie (12 wsi) zamieszkiwało 167 osób wyznania mojżeszowego12. W dwa lata później według sprawozdań Polskiego Komitetu Opiekuńczego dowiadujemy się, że na omawianym terenie mieszkało już 180 Żydów13. W tym okresie, pomimo różnego rodzaju utrudnień Żydzi mogli prowadzić jeszcze w miarę normalne życie, chociaż na każdym kroku groziła im śmierć. W Dzienniku Głównym Gminy Zbiorowej w Mędrzechowie z lat 1941/42 widnieją bowiem wpisy o wypłacie rzemieślnikom i kupcom żydowskim należności za wykonane usługi. I tak np. za remonty szkół w gminie J. Rozenblutowi wypłacono w lipcu zaliczkę 100 zł i 1000 zł zapłacono, Wolfowi Offenowi zwrócono 400 zł i zapłacono 1706 zł, Fenikel (malarz z Dąbrowy) wykonał szyld dla gminy, S. Engelowi ze Szczucina zapłacono 4 zł za zawiasy do szkoły w Skrzynce14.

Rozproszenie Żydów po całym powiecie utrudniało okupantowi realizację zamierzeń w stosunku do nich, dlatego też 22 lipca 1942 roku, nakazano im przenosić się do gett utworzonych w Dąbrowie i Żabnie [Aneks 4]. Zamknięcie dzielnicy żydowskiej w Dąbrowie nastąpiło 19 VII 1942 r. Równocześnie zabroniono pod karą śmierci kontaktowania się z Żydami15. O tym, że nie były to tylko pogróżki przekonali się mieszkańcy Wólki Mędrzechowskiej już w październiku 1942 r., kiedy jak zanotowano w Kronice Szkolnej, „dnia 16 X  wracającą z Dąbrowy do domu gospodynię Karolinę Orszulak […], matkę Zofii i Romana z IV i III klasy zastrzeliła policja niemiecka na gościńcu za przekroczenie prawa, a mianowicie za kupowanie u żydów co było kilkakrotnie ogłaszane ludności, że wszelki handel z żydami jest karany karą śmierci”16. Z innej nieprecyzyjnej informacji wiadomo, że Stefania Kogut z Grądów została zamordowana, gdyż, jak to określono „kręciła się koło getta”17. Żydów z gminy Mędrzechów przewożono do getta w Dąbrowie w 1942 roku: „Groźne wieści zaczęły napływać do Grądów, po otwarciu getta w Dąbrowie Tarnowskiej. Pamiętam, był ciepły letni dzień, po wsi rozeszła się wiadomość, iż po Żyda Mendla przyjechali Niemcy w towarzystwie wójta L. Wendlanda z Mędrzechowa […] Gospodarz widać mocno zafrasowany, wynosił z domu i układał na wozie rożnej wielkości tobołki i pakunki. Na koniec przyniósł prze­wiązane sznurkiem pierzyny […] Na gościńcu nie było nikogo, przerażeni mieszkańcy pochowali się w zagrodach, może nie chcieli widzieć tej rozdzierającej sceny” – wspominał M. Wołowiec18.

Nakaz opuszczenia miejsca zamieszkania wraz ze swą rodziną i zgłoszenia się na stację kolejową w Mędrzechowie, otrzymała również rodzina Wolfów z Wólki Mędrzechowskiej. Ich córka Zofia, nie wyjechała jednak transportem kolejowym z Mędrzechowa, bowiem w tym tragicznym dniu schowała się u swojej szkolnej koleżanki Zofii Bernat. Rodzina Trzepaczów dobrze ukryła młodą Żydówkę i nikt z postronnych nie wiedział, co stało się z Sofią Sija19. Przez 2 lata skrycie zamieszkiwała wśród rodziny Trzepaczów i Wadasów w przysiółku Borkowa oraz w oddalonej zagrodzie Jurczyków. Około 1942 r. wywiad wóleckiego oddziału partyzanckiego Armii Krajowej ustalił, że gestapo ma jakieś informacje o ukrywającej się w Wólce Mędrzechowskiej Żydówce [donos?]. Sprawa była groźna, gdyż hitlerowcy w takich sytuacjach dokonywali masowej pacyfikacji wsi. Należało zatem działać szybko, aby na czas zapobiec nieszczęściu. Zapadła decyzja, by Żydówce wyrobić polskie dokumenty i ukryć ją w innym miejscu. Wkrótce otrzymała kenkartę na nowe nazwisko Zofia Badyl oraz postanowiono, wysłać ją do pracy w Rzeszy. Z. Bernat zgłosiła się ochotniczo do „Biura Werbunkowego Urzędu Pracy na rzecz Niemiec” w Krakowie i wyjechała na roboty do Austrii. Stamtąd zgodnie z akowskimi ustaleniami wysłała zaproszenie dla Z. Badyl, która po pewnym czasie została wezwana do Urzędu Werbunkowego przy Generalnym Gubernatorze. W tym celu razem z partyzantem AK Stanisławem Wadasem wyjechała do Krakowa, aby uzyskać niezbędne dokumenty. Przyjmujący ją niemiecki urzędnik dopatrzył się u Z. Badyl semickich rysów twarzy, postanowił sprawdzić wiarygodność nowej robotnicy poprzez znajomość pacierza. Świadek tego wydarzenia S. Wadas, wspominając to przesłuchanie przyznał, że zamarł ze strachu, gdyż sytuacja była nieprzewidywalna. Z. Badyl jednak perfekcyjnie i głośno odmówiła modlitwę, a tym samym rozwiała podejrzenia Niemców. Dotarła do swego miejsca pracy w Austrii, gdzie pracowała razem z Z. Bernat w ogrodnictwie20. Za swoje poświęcenie dla ratowania żydowskiej koleżanki Z. Bernat zasadziła drzewo oliwne w Yad Vashem w Jerozolimie i została wyróżniona medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata21.

Żydowską rodzinę Grünów ze Szczucina ratował z narażeniem życia Bolesław Sroka z Wólki Grądzkiej, który ukrywał ich w majątku F. Konopki, gdzie był zatrudniony22. 

Fela Grün ur. w 1924 r. w Szczucinie i mieszkał tam do 1939 r. Przybycie Niemców przyniosło natychmiastowe cierpienie miastu. Żydzi byli prześladowani, wielu zostało zabitych. Niektórzy uchodźcy z zachodniej części kraju mieszkali w miejscowej szkole, a kiedy tam został zabity Niemiec, wszyscy zostali spaleni żywcem. Warunki szybko się pogarszały, a ostatecznie wszyscy pozostali Żydzi zostali deportowani do getta w Dąbrowie. lub do obozów pracy. Grünowie wkrótce zrozumieli, jak będzie wyglądało ich życie i śpieszą, aby znaleźć swojego polskiego znajomego, profesora Bolesława Srokę, który pomógł im znaleźć legalne zatrudnienie w majątku Breń. W gospodarstwie pracowało kilkudziesięciu Żydów, a zgodnie z nazistowskimi przepisami wszyscy musieli spać w tej samej stodole z gnijącymi podłogami. Właściciele byli jednak dobrymi ludźmi i nie zmuszali Żydów do wspólnego spania. Później, z pomocą Sroki, Grünowie znaleźli mieszkanie, w którym mogli zostać. Trwało to jednak tylko sześć tygodni, po których rozpoczęła się całkowita likwidacja wszystkich gett i obozów pracy w okolicy. Na szczęście profesor Sroka ostrzegł ich na czas i zostali uratowani. Znalazł nawet kryjówkę dla dwóch sióstr Feli w domu jego krewnego. Tymczasem Fela wraz z matką i bratem przeprowadzili się do wsi Czarkówka, gdzie niegdyś posiadali ziemię, więc przypomnieli sobie o Franciszku Sołtysie i zwrócili się do niego o pomoc. Początkowo był niezdecydowany, ale ich przyjął. Jego wahania nie były nieuzasadnione, ponieważ rodzina Sołtysów była biedna, a niebezpieczeństwo wielkie. Policja przeprowadziła trzy rewizje, grożąc spaleniem domu. Mimo wszystko Grünowie żyli w miarę spokojnie. Codziennie rano pracowali i wracali wieczorem do kryjówki. Łącznie spędzili u Franciszka Sołtysa dwa i pół roku oraz doczekali końca wojny.  Osoby uratowane: Fela, Benedykt, Karolina, Regina, nieznanego imienia. 28 maja 2013 r. Yad Vashem uznał Franciszka Sołtysa i Bolesława Srokę za Sprawiedliwych wśród Narodów Świata23 [Zob. Aneks 1].

Cudem uratowała się nie znana z nazwiska mieszkanka Grądów – Hajka (chodzi tu być może o Helenę Goldberg), kiedy jej opiekunkę wywieziono do getta w Dąbrowie [Aneks 2].

Hajka noce spędzała w stodołach, spała gdzie po­padło, żebrała. Nie było zaskoczenia, gdy spoza pagórka, tuż za naszą stodołą, wychyliła się opatulona głowa i ruch ręki przywołał moją matkę […] Po chwili matka, wróciwszy ze spotkania z taje­mniczą postacią, zakrzątnęła się w kuchni, ukroiła cztery kromki chleba, posmarowała masłem, dorzucając kawałek sera i owinęła kawałkiem płótna, po czym szybko wyszła. Z rozmowy rodziców dowiedziałem się iż zawiniątko otrzymała Hajka […] Mimo wszystko jej prośba o przyjęcia pod nasz dach nie mogła być spełniona, bo wszyscy ją tu znali. Wobec powyższego matka doradziła jej, by wymyśliła sobie polskie nazwisko, także życiorys i jako sierota, ofiara wojny, szukała w obcych wsiach ludzi samotnych, potrzebujących pomocy w zajęciach gospodarskich, najle­piej pasterza do wypasania bydła […] Niebawem pocztą pantoflową dotarła do nas wieść, że Hajkę ktoś złapał i zaprowadził na posterunek policji w Mędrzechowie. Przesłuchujący ją jakiś Niemiec, po usłyszeniu pacierza, nakazał uwolnienie podejrzanej […] szczęśliwie dotarła do niedalekiej wsi Olesno i stanęła przed stodołą Tomasza Szado; bała się zbliżyć […] Gospodarzowi opowiadała, że przyjechała ukraińskim transportem i zgubiła się, ale jest Polką, nazywa się Wanda Kogucik […] wykonywała prace domowe, gotowała obiady dziadkowi, w nie­dzielę szła na nabożeństwo w pobliskim kościele24.

Po wojnie trafiła do Dąbrowy, gdzie organizowali się powracający do miasta Żydzi i znalazła się pod opieką prawną Judy Grubera. Ten złożył wniosek do Sądu Grodzkiego o uznanie za zmarłych: „Ryfki z Grünów Goldberg, Róży z Mannów Goldberg i Fischera Goldberga przynależnych i zamieszkałych stale do 1942 r. w Grądach”25. Jak twierdził osoby te zostały zastrzelone w Dąbrowie Tarnowskiej podczas likwidacji getta. Sąd zwrócił się do Zarządu Gminy w Mędrzechowie pismem z dn. 12 I 1948 r. o potwierdzenie tego faktu.

Pismo z Sądu Grodzkiego w Dąbrowie do Zarządu Gminy w Mędrzechowie [ANT]

W urzędowej odpowiedzi wójt Władysław Gryszówka w imieniu Zarządu Gminy, stwierdził, że „Schendla z Grünow, Goldberg, Róża z Mannów Goldberg i Fischel Goldberg byli przynależni i zamieszkiwali do roku 1942 w Grądach. W roku 1942 Schendla z Grünow Goldberg, Róża z Mannów Goldberg zostały wysiedlone przez Niemców do Dąbrowy i więcej nie powróciły. Fischel Goldberg ukrywał się w Grądach, gdzie następnie został ujęty przez Niemców i rozstrzelany w Mędrzechowie w roku 1943”26.

Po masowych wywózkach do getta w Dąbrowie nadal wielu Żydów ukrywało się po lasach. Jednym z nich (jak wyżej wspomniano) był Fischer Goldberg z Grądów (ojciec Hajki), na którego wpłynął zapewne donos do policji w Mędrzechowie, o czym świadczy relacja Henryka Czupryny:

Nawet dzieci wiedziały, że Fisiek uciekł i tuła się po wsi, ukrywał się w stodołach i oborach. i nawet w domach z dala od wsi, na odludziu. Wyżywienie otrzymywał od litościwych ludzi w okolicy […] Do domu Władysława Czupryny, tj. ojca Henryka, przyjechali na rowerach policjanci z posterunku policji granatowej w Mędrzechowie: Komendant Lewandowski i poste­runkowy Mech. Przybysze wjechawszy na podwórze, zapytali: czy jest tu jakiś Żyd?. Po usłyszeniu odpowiedzi przeczącej, Lewandowski udał się do stodoły, otworzył drzwi […] Mech natomiast udał się do domu i ku przerażeniu obecnych wkroczył do izby, w której pędzono bimber. Rozejrzawszy się, zadał tyl­ko jedno pytanie: Czy nie ma tu Żydów? […] Na podwórzu czekał nań Lewandowski i obaj udali się do sąsiada Jana Starsiaka. Tu zatrzymawszy się przy stodole, która stała tuż obok wiejskiej drogi, zawołali: Wyłaź! W drzwiach stodoły ukazał się Fisiek […] Najprawdopodobniej było tak, że Fisiek młócił zboże u Starsia­ka i ukrywał się tu. […] Lewandowski zlecił doprowadzenie Fiśka do Mędrzechowa, a sam udał się do wsi, w stronę Bolesławia […] Niebawem ojciec mój będąc w Dąbro­wie Tarnowskiej zobaczył, jak Niemcy strzelają do Żydów, łapią ich i mordują. Strach, przerażenie malowały się na twarzach wszystkich, także Polaków szukających schowka. Po tej iście apokaliptycznej masakrze, mieszkańcy miasteczka wychodzili z ukrycia, a z nimi ojciec mój, który rozpoznał wiezione na konnym wozie z gnojnicami ciało Fiśka. Nogi zabitego bezwładnie zwisały, rzec można dyndały w takt poruszającego się pojazdu. Krew ściekała na bruk. Zamiatacze po­sypywali piaskiem ciemne plamy na trotuarze27.

Z przedstawionych wyżej informacji, można z całą pewnością stwierdzić, że zatrzymanie Goldberga było wynikiem donosu. Świadczy o tym przede wszystkim, opisane w relacji zachowanie policjantów, którzy dokładnie wiedzieli, gdzie i kogo szukać [Aneks 3]. Biorąc również pod uwagę fakt, że w tym czasie w Mędrzechowie przebywał E. Guzek, wydaje się bardziej prawdopodobne, że został on zastrzelony na miejscu, bez „zbędnego zawracania sobie głowy”, tym bardziej, że dąbrowskie getto w lecie 1943 r. już nie istniało, ponieważ główna akcja wysiedleńcza miała miejsce w czerwcu i lipcu 1942 r., a wiosną 1943 r. rozstrzelano na kirkucie dąbrowskim ostatnich Żydów z policji żydowskiej, na czele z Kalmanem Fenichelem. Świadkami tej egzekucji byli Bronisław Arabik i Stanisław Kudła z Grądów, którzy ukryli się na strychu niezamieszkałego domu, po drugiej stronie ulicy Berka Joselewicza, na wprost cmentarza: „Guzek zaczął krzyczeć wydając komendę, na którą wszyscy czterej Żydzi usiedli na ziemi i do położonych czapek zaczęli opróżniać kieszenie z portfeli, układając również zegarki, pierścionki i inne kosztowności. Następnie zaczęli się rozbierać bardzo szybko, pomagając sobie jeden drugiemu przy ściąganiu wysokich butów. A Guzek nadal krzyczał ochrypłym głosem i przyspieszał”28. Wreszcie wydał rozkaz, by Żydzi wskoczyli do wcześniej wykopanego dołu o długości 12 m i szerokości 3 m, kazał im się położyć, a następnie posłał na leżących serie z karabinu maszynowego. W ten sposób rozstrzelano około 50 Żydów, w tym kobiety i dzieci29. Musiał więc, W. Czupryna widzieć zwłoki innego Żyda podobnego do Goldberga i to rok wcześniej niż podaje. Być może był nim niejaki Fertig - mieszkaniec Mędrzechowa, który 16 VI 1942 r. z getta w Dąbrowie wystosował list do Żydowskiej Samopomocy Społecznej w Krakowie. Pytał w nim do jakiego obozu pracy został wysiedlony jego brat30, który jak się okazało, został wysłany pierwszym transportem w dn. 30 V 1942 r. do obozu zagłady w Bełżcu31.

W Grądach, u Wiktorii Curyło, przez dwa tygodnie ukrywała się Żydówka Lipka [Lipe] wraz z trzema córkami. Dobrze ją znano, bo mieszkała w Dąbrówkach Breńskich. W wyniku donosu zabrali je policjanci z Mędrzechowa. Zawiadomił ich jeden z gospodarzy, który „żalił się, że nachodzą go Żydówki ukrywające się u Wiktorii Curyło i proszą o chleb i kartofle”32

Po ujrzeniu lub zatrzymaniu we wsi Żyda obowiązywała ścisła procedura nakazana przez władze okupacyjne. Przede wszystkim wzywano sołtysa lub wójta, do którego należała decyzja o dalszym postępowaniu. W nielicznych wypadkach (zazwyczaj do końca 1942 r., kiedy jeszcze istniały w okolicy jakieś getta) sołtys mógł zarządzić zwolnienie aresztanta. W praktyce w przytłaczającej większości wypadków zapadała jednak decyzja o wydaniu Żyda w ręce władz. Wówczas sołtys wyznaczał gospodarza obarczonego powinnością podwody szarwarko­wej (innymi słowy - przymusowej i za darmo) celem odtransportowa­nia zatrzymanego do najbliższego posterunku PP bądź na żandarmerię. W razie nieobecności sołtysa podwodę wyznaczał podsołtys lub komendant straży, a jeśli i oni byli nieobecni - jeden z dziesiętników. Jeżeli natomiast transport zatrzymanych z takich czy innych powodów był nie­możliwy, a we wsi nie było telefonu, to na posterunek posyłano gońca gminnego. Goniec taki miał oficjalny status i niejako z urzędu musiał towarzyszyć policji przy rewizjach u lokalnych gospo­darzy. Gońcy wiejscy oraz woźnice transportujący Żydów na policję na rozkaz sołtysa stawali przed trudnym dylematem - odmowa mogła się skończyć podwyższeniem kontyngentu, aresztowaniem lub nawet śmiercią. Wypuszczenie odwożonych na śmierć Żydów mogło znów za sobą pociągnąć surowe kary ze strony Niemców. Represje zresztą mogły spaść i na innych. To właśnie dlatego w każdej wiosce kilku gospodarzy wyznaczano na zakładników - żeby uniknąć tego rodzaju niespodzianek. Należy tu wspomnieć o wyjątkowo trudnej roli sołtysów. Z jednej strony w razie zaniechania pościgu bądź wypuszczenia Żydów sołtysom groziły surowe represje ze strony Niemców. Z drugiej musieli brać pod uwagę „elementy wątpliwe” wśród własnych sąsiadów, których, jak to już zostało udowodnione nie brakowało. Ktoś w końcu Żyda wydał, złapał, obrabował. Bardzo często to właśnie ci ludzie do­magali się szybkiej egzekucji lub bezzwłocznego oddania schwytanych w ręce władz. Opornym sołtysom grożono denuncjacją, a taka, bardzo łatwo mogła stać się przyczyną zguby sołtysa i jego rodziny33.

Jeżeli wśród wartowników znajdowali się osobnicy zdemoralizowani, „szumowiny społeczne”, mogło rzeczywiście dochodzić po zatrzymaniu Żydów do gorszących scen. Jeden z polskich świadków tak opisywał po wojnie schwytanie zamożnego Żyda ukrywającego się pod Mędrzechowem: „Kiedy siedział, to jak płakał i żalił się. Dowiedziałem się także, że wypuszczali go z wartowni i chcieli, żeby prowadził ich pod swój dom gdzie ma zakopane rzeczy i złoto. Kiedy nie chciał wskazać bili go i katowali”34.

Przez wartę chłopską został także zatrzymany właściciel młyna w Bolesławiu M. Kegel.

Kugel ukrywał się u polskiej rodziny w Pawłowie. Jednak pewnej nocy został zatrzymany przez Straż Wiejską w sadzie Żyda Lufra, gdzie szukał jabłek pośród opadłych liści. Straż Wiejska składające się z 9-ciu mężczyzn miała strzec nocą wsi przez pożarami, złodziejami oraz zatrzymywać ukrywających się Żydów. Każde zdarzenie mieli zgłaszać na posterunku żandarmerii. Posterunek ten znajdował się w sąsiedztwie mojego rodzinnego domu. Straż Wiejska zauważyła osobę we wspomnianym sadzie, po rozpoznaniu znanego im Żyda większość z grupy zdecydowała się, że nie będą zgłaszać na posterunek o zaistniałym incydencie. Pośród tej grupy strażników znajdował się chory psychiczne człowiek, który koniecznie chciał przekazać zatrzymanego Żyda na posterunek niemieckiej żandarmerii. Pozostali strażnicy w obawie przed konsekwencjami zdecydowali oddać go w ręce żandarmerii. Bali się zostać oskarżonymi przez niemiecką żandarmerię o wypuszczenie Żyda. Niemiecki policjant austriackiego pochodzenia, który bardzo pomagał ludności wprowadził go do gminnego więzienia, ale nie go nie zamknął myśląc, że Kugiel ucieknie, ale niestety tak się nie stało. Ten policjant musiał wykonać egzekucję. Jak opowiadał o tym mojemu ojcu to aż płakał. Na następny dzień Żyd Kugel został rozstrzelony, a jego ciało pochowano w dole za pierwszym mostem w kierunku Pawłowa. Po wojnie jego zwłoki zostały przeniesione na żydowski cmentarz w Dąbrowie Tarnowskiej – wspominała Zofia Świerzb35..

Jak jednak pisał w swoich wspomnieniach S. Babiarz, „Jeżeli warta składała się z ludzi, którzy „drogą uśmiercania rodaków jak i Żydów zdobywali majątki…”, gdy im udowodniono winę popełnionych zbrodni niedługo czekali na karę”36.

Obławy na Żydów ratujących się przed deportacją i śmiercią organizowano z rozmachem, wykorzystując niemieckie i pol­skie siły policyjne. Oprócz formacji mundurowych w łapaniu zbiegów brali udział miejscowi chłopi - przymuszeni do udziału niemieckim rozkazem. Kilka takich obław (m. in. z terenów gminy Mędrzechów) opisuje w swej pracy Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942-1945 J. Grabowski. Należy jednak podkreślić, że autor ten jest w swych przykładach niezwykle tendencyjny (bardzo często, mówiąc delikatnie mija się z prawdą), co zresztą potwierdzają podane wyżej przykłady ratowania Żydów oraz relacje mieszkańców. Przykładowo, na podstawie zeznań jednego świadka  niejakiego Adama Kwieka37 opisuje przebieg „obławy” w Wólce Mędrzechowskiej, nazywając ją nawet „prewencyjną”:  „Obława zorganizowana z rozmachem w marcu 1943 r. w okolicach Mędrzechowa. Mieczysław Sojka, jadący z Radwana przez Wólkę Mędrzechowską, zauważył w polu w krzakach pięciu obywateli narodowości żydowskiej, a mianowicie: matkę i trzech synów oraz jednego ob[ywatela] narodowości żydowskiej nazwiskiem Fałek [zeznał świadek Kwiek - przyp. aut.]38. Jak pisze dalej Grabowski – „O swoim odkryciu Sojka poinformował niezwłocznie sołtysa Wólki, który natychmiast zarządził obławę w celu ujęcia wykrytych Żydów. Równocześnie Sojkę posłano do pobliskiego Mędrzechowa, gdzie znajdował się najbliższy posterunek żandarmerii. Obława ruszyła, nie czekając na pojawienie się żandarmów. Wzięło w niej udział - według zeznań jednego z podejrzanych - około 300 osób, czyli prawie cała dorosła ludność wioski”39. „Jedni poszli na polecenie sołtysa [musiał to zrobić w obawie przed represjami, które dotknęłyby całą wieś - przyp. aut.], gdyż napędzał ich sam, chodząc po domach, inni zaś byli z ciekawości” - konkludował zeznający40. Ironizując, Grabowski pisze, że „Opisana wyżej obława zakończyła się sukcesem, a pięcioro ciężko pobitych Żydów przekazano w ręce mędrzechowskich żandarmów, którzy ich niezwłocznie rozstrzelali”41. Nie wiadomo jednak skąd zaczerpnął informację, że Żydzi zostali ciężko pobici, gdyż nie podaje do tej wiadomości przypisu42. Nie wiadomo też, o co chodzi J. Grabowskiemu, gdy w innym miejscu pisze: „Bywały też obławy na Żydów zarządzane ad hoc, bez wcześniejszej mobilizacji lokalnych wart i straży. Jeżeli brakowało mężczyzn, do nagonki brano również kobiety. Przytaczam tu opis takiego pospolitego ruszenia z okolic Szczucina, z kwietnia 1943 r. – pisze dalej –

Zmobilizowana w ten sposób do akcji mieszkanka Wólki Mędrzechowskiej zeznała: „chcieli policjanci posłać Andrzeja Łabuza, który stał z nimi, po ludzi, lecz ten nie chciał, tłumacząc, że w miasteczku jarmark i ludzi we wsi nie ma, bo są na jarmarku, i powiedział, że robotnicy sadzą drzewka w lesie, to może oni pójdą. Po drodze wzięto 3 chłopców, którzy pracowali przy sadzeniu drzewek. Na przedzie szli Niemcy, potem policjanci, a za nimi my, cywile. W miejscu, gdzie las szczuciński i słupski łączą się ze sobą, rozdzielono nas na dwie grupy, z tym że potem mieliśmy się zejść. W grupie, do której mnie przydzielono, był 1 żandarm niemiecki i 1 policjant granatowy. W obu partiach byli Polacy, Niemcy i policjanci granatowi. Szliśmy tyralierką, ale my, wiejscy ludzie, szliśmy za Niemcami i policją w tyle. Ja nie poszłam krzakami, lecz szłam drogą. Gdy schodziliśmy się, usłyszałam strzały43.

Negatywnym przykładem postawy ludności chrześcijańskiej jest też dla Grabowskiego „mobilizacja” gospodarzy do udziału w ob­ławie na Żydów ukrywających się w Brzeźnicy:

Na wiosnę 1943 r. w Wielką Sobotę koło godziny 10 przed południem przyszedł do mojego domu zakładnik gromadzki Piotr Czupryna, oświadczając mi, gdyż z roz­kazu sołtysa oraz Niemców mam iść na obławę celem ujmowania żydów. Ja na to się nie zgodziłem i Czupryna poszedł dalej do innych domów, a za jakieś 20 minut przyszedł znowu i powiedział, że jak nie pójdę, to przyjdą po mnie Niemcy. Wobec takiego stanu rzeczy zmuszony byłem iść i udałem się do kępy wiklinowej koło wału wiślanego, gdzie wiedziałem, że ukrywali się żydzi, lecz w kępie nikogo nie zastałem i schroniłem się. Za jakąś chwilę przyszedł do tej kępy, gdzie się schowałem, Ro­man Wawrzynek i Wójcik Jan i razem tam siedzieliśmy. Słyszałem, będąc w kępie, w niedalekiej odległości jakieś rozmowy oraz ruchy ludzkie, lecz nikogo nie widziałem, w szczególności ani żandarmerii niemieckiej, ani policji polskiej, gdyż krzaki, w których byłem schowany, były wysokie tak, że na bliską odległość nie widziało się człowieka. W tej kępie przesiedziałem około dwie godziny, a następnie krzakami doszedłem pod swój dom i już więcej nigdzie nie wychodziłem. Słyszałem następnie, że w czasie tej obławy zostało ujętych coś około 6 osób narodowo­ści żydowskiej, które zostały zastrzelone44.

O tym samym wydarzeniu czytamy w relacji granatowego policjanta:

Na terenie gromady Tonie (w Brzeźnicy) nad rzeką Wisłą w tak zwanej wiklinie ukrywały się do Wielkanocy 1943 r. dwie rodziny żydowskie, które wybudowały sobie w tych zaroślach ziemian­kę. Żandarmeria niemiecka, w szczególności kierujący akcją zupełnego wyniszczenia żydów komendant tejże żandarmerii Guzdek zarządził na Wielką Sobotę 1943 r. obławę przeciwko tymże ukrywającym się żydom. Ażeby obława dała lepsze wyniki, Guzdek wyznaczył w tym celu około 10 zakładników, których osobiście uczynił odpowiedzialnymi za to, by mężczyźni gromady Tonie w dniu tym stawili się na obławę. Zakładnicy obchodzili domy, powiadamiając obywateli gromady Tonie o bezwzględ­nym rozkazie stawienia się mężczyzn na obławę oraz podkreślając, jakie niebezpieczeństwo im grozi ze strony Guzdka w wypadku, gdyby się na obławę nie stawili45.

Finał tej obławy opisuje z kolei M. Wołowiec z Grądów:

Podczas okupacji hitlerowskiej do naszego domu w Grądach przyszedł stryj Andrzej Wołowiec, który mieszkał wtedy w przy­siółku Kopacz w gminie Mędrzechów. Mogło to być w 1942 lub 1943 roku. Jak opowiadał: „Przed paroma dniami około godziny 21 wkroczyło do jego domu dwóch Niemców z bronią. Jeden miał karabin przewieszony przez ramię, a drugi trzymał swój w rękach, gotowy do strzału. Mówiący po pol­sku Niemiec rzekł: Gospodarzu, proszę zabrać szpadel i pójść z na­mi.[…] Wkrótce doszliśmy do szosy prowadzącej z Boleslawia ku Szczucinowi […] dostrzegłem samochody ciężarowe, wokół których kręcili się uzbrojeni Niemcy […] opodal w osłoniętym młodymi olszynami i chaszczami obniżeniu jacyś ludzie kopali dół. Za kilka minut powietrzem targnął ter­kot broni maszynowej przeplatany metalicznym szczękiem i przera­źliwym krzykiem i prośbami o darowanie życia. Niebawem zapanowała przejmująca grozą cisza, jak po przej­ściu kataklizmu […]”. I wtedy padł rozkaz pogrzebania tych, co przez chwilą kopali te doły dla siebie. Mordercy ostrzegli, że za opieszałość lub próbę ucieczki grozi, jak to zaakcentowali, kula w łeb. Nagrodą za dobrą pracę będzie odejście do domu, zapewnił polskojęzyczny oprawca. W rozmowie ze swym kolegą nie szczędził przekleństw pod adre­sem Żydów, bo w świetle latarki zauważył, ze niektórzy jeszcze się poruszają, jęczą, powoli nieruchomieją pod warstwą zie­mi, która kaskadami spada na nich46.

Warto zaznaczyć, że wśród zabitych Żydów znajdował się najprawdopodobniej „Mojsze z Brzeźnicy” - jak go nazywała okoliczna ludność, czyli Mojżesz Fiszer, zapewne z rodziną [Aneks 4]. O tym, że ukrywał się w wiklinie nad Wisłą w Brzeźnicy wiadomo z relacji H. Curyły z Kupienina, który pomagał mu przetrwać aż do feralnego dnia47.

Schwytanych po wsiach Żydów przywożono do Mędrzechowa i tu mordowano w różnych miejscach. Żandarm Ketter zabił nad stawem w Podgórzu Żyda Berischa Felda - rzeźnika z. Mędrzechowa. E. Guzdek, w towarzystwie innych Niemców przywiózł siedem osób obojga płci - Żydów prawdopodobnie z Radwana i ustawiwszy je w szeregu na wprost figury św. Tomasza, pod­chodził od tyłu i do każdego strzelał z pistoletu. Policja zatrzymała ośmiu Żydów w okoli­cy wsi Skrzynka i urządziła polowanie, każąc im uciekać polem strzelała do nich. Wstrząsająca była śmierć 12-letniego Żyda, którego w Wielką Sobotę 1943 r. gestapowiec wiózł z Mędrzechowa do Kupienina pod siedzeniem, by ludzie uczestniczący w procesji „nie gorszyli się” i poza wsią na Starej Wiśle zastrzelił w tył głowy. Gospodarz, który ich wiózł, widział na twarzy Niemca zadowolenie i uśmiech po spełnionym „obowiązku”, który po kilku minutach powiedział: „najgorzej to strzelać do dzieci”48.

Według obliczeń Z. Zimowskiego, na terenie samej parafii Mędrzechów zginęło w sumie 31 osób pochodzenia żydowskiego (15 w pobliżu stawu, 9 na borach, 5 za cmentarzem, l na Starej Wiśle, l za stodołą gromadzką). Bywały wypadki, że musiano, pod karą śmierci, zasypywać ziemią jeszcze żywych: „Żydów, co Niemcy zastrzelili koło figury św. Tomasza (przy stawie), to Józefowi Babuli kazali ich jeszcze żywych zakopać, a ci. prosili jego, aby ich dobił, a nie zakopywał żywych. Tych zaś Żydów, co zabili Niemcy pod lasem, to memu ojcu, Józefowi Gabiga, Niemcy kazali ich rozebrać do naga i w ten sposób zakopać”49.

Mimo bardzo realnego zagrożenia życia dzięki pomocy Polaków uratowało się kilkadziesiąt tysięcy Żydów. Jest to tym bardziej istotne, że na wsi dominowała zdecydowanie pomoc indywidualna. Na terenie wiejskim nie funkcjonowały bowiem struktury Rady Pomocy Żydom „Żegota” – instytucji Polskiego Państwa Podziemnego powołanej dla ratowania Żydów. Trudno określić motywy, jakimi się kierowali mieszkańcy wsi udzielający schronienia. Z badań Nechamy Tec i Marcina Urynowicza wynika, że większość ze zbadanych aktów pomocy, zwłaszcza na prowincji, udzielano ze względów humanitarnych. Według Tec środki finansowe były główną motywacją dla około 16% osób udzielających pomocy.

Przez długi czas po wojnie bohaterstwo tych, którzy ratowali Żydów było w praktyce niezauważane. Pierwszą instytucją, która ich doceniła, był izraelski Instytut Yad Vashem. Powołany w 1953 r. dla uczczenia ofiar Holokaustu, od 1963 r. rozpoczął nadawanie honorowego tytułu „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”. Otrzymało go ponad sześć tysięcy  Polaków,  stanowiąc najliczniejszą grupę narodowościową wszystkich nagrodzonych. Dopiero w latach 2007–2010 wielu z nich (także ci którzy z różnych powodów nie mogli otrzymać izraelskiego odznaczenia) dzięki inicjatywie Kancelarii Prezydenta RP pt. „Przywracanie pamięci” zostało odznaczonych wysokimi polskimi orderami. W gronie uhonorowanych przez kolejne władze Yad Vashem oraz Prezydenta znajdują się liczni mieszkańcy wsi.

 

Przypisy

 

1.     M. Szpytma, Martrologia wsi polskich, http://martyrologiawsipolskich.pl/mws/edukacja/baza-wi/53989,Ratowanie-Zydow-na-wsi-Charakterystyka-na-tle-okupacji-niemieckiej.html, dostęp: 28 VIII 2019 [MwP]

2.     Archiwum Narodowe w Krakowie [ANKr], Oddziała w Tarnowie [ANT], Akta Gminy Męsrzechów [AGM], sygn. Gm.Md.10, Prot. z dn. 9 VII 1945 r.

3.     Dokumenty rodziny Morawców i Świerzbów [DRMiŚ], Wspomnienia Zofii Świerzb z domu Misiaszek w Bolesławia.

4.     M. Wołowiec, Ucieczka małej Hajki, „Nowe Powiśle Dąbrowskie” 1998, nr 2.

5.     ANT, Akta Starostwa Powiatowego w Tarnowie (Kreishauptmanschaft Tarnów) z lat 1940-1944, sygn. St.To.1.

6.     Tamże.

7.     A. K. Musiał, Krwawe upiory. Dzieje powiatu Dąbrowa Tarnowska w okresie okupacji hitlerowskiej, Tarnów 1993, s. 165, 167, 170.

8.     Izba Pamięci Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w Tarnowie [IPAKTr.], Placówka Armi Krajowej „Malwina” [PAKM], nr 50.

9.     A. K. Musiał, dz. cyt., s. 176.

10.  „Amtliche Mitteilungen der Kreishauptmanschaft Tarnow” 1944, nr 2.

11.  „Gazeta Ścienna Nowiny dla Polskiej Wsi” [dalej: „Gazeta Ścienne”] 1944, nr 77.

12.  Tamże.

13.  Archiwum Akt Nowych, [AAN], Rada Główna Opiekuńcza [dalej: RGO], sygn. 732, Sprawozdanie z lustracji deleatur Pol. K.O.

14.  ANT, AGM, sygn. Gm.Md.2.

15.  A. Pietrzykowa, Powiat dąbrowski w latach okupacji hitlerowskiej (1939-1945), [w:] Dąbrowa Tarnowska. Zarys dziejów miasta i powiatu, red. F. Kiryk,  Z. Ruta, Warszawa-Kraków 1974, s. 576.

16.  Kronika Szkolna w Woli Mędrzechowskiej [KSzW].

17.  A.K. Musiał, dz. cyt., 277.

18.  M. Wołowiec, Grądzki Żyd Mendel, „Kurier Dąbrowski” 1997, nr 9.

19.  Chodzi tutaj zapewne o Sosze Wolf córkę Israela Szyji Wolfa i Chane Bloch urodzoną w 1922 r. Mieszkańcy wsi często zniekształcali imiona i nazwiska Żydów mieszając je ze sobą. Szyja – jid. Szymon, Szmuel. Wolf wśród Żydów  polskich występuje zarówno jako nazwisko jak imię.

20.  K. Struziak, Z dziejów gminy Mędrzechów i wsi do niej przynależnych, [w:] Gmina Mędrzechów od czasów najdawniejszych do współczesności, [red. E. Jurczyk, K. Struziak,], Tarnów 2015, s. 79; Relacje ustne mieszkańców gm. Mędrzechów.

21.  Tamże.

22.  50 lat Szkoły Rolniczej w Żywcu, Moszczenica 1995, s. 12.

23.  http://db.yadvashem.org/righteous/family.html?language=en&itemId=10350226, dostęp: 29 VIII 2019.

24.  M. Wołowiec, Ucieczka…

25.  ANT, AGM, sygn. Gm.Md.16.

26.  Tamże.

27.  M. Wołowiec, Dlaczego nie uciekł Żyd Fisiek?, „Nowe Powiśle Dąbrowskie” 1998, nr 2.

28.  M. Mleczko. Ostatnia droga, „Kurier Dąbrowski” 1997, nr 4.

29.  Tamże.

30.  J. Grabowski, Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942-1945. Studium z dziejów pewnego powiatu, Warszawa 2011, s. 41.

31.  Tamże.

32.  Tamże, s. 140.

33.  Por. Tamże, s. 74 -76.

34.  Tamże, s. 73-74.

35.  DRŚiM. Wspomnienia Zofii Świerzb…

36.  IPAKTr, PAKM, nr 51.

37.  J. Grabowski, dz. cyt., s. 82.

38.  Pojawia się pytanie skąd mógł wiedzieć, że są to obywatele narodowości żydowskiej.

39.  Z wywiadów przeprowadzonych przez proboszcza Woli Mędrzechowskiej ks. mgr Tomasza Majchrzaka, który zainteresował się tematem, w wymienionej obławie uczestniczyło najwyżej kilkanaście osób (prawdopodobnie zakładnicy wyznaczani przez sołtysa lub przez policję granatową, obawiający się o swe życie i los swych rodzin).

40.  Zeznanie podejrzanego z 18 XI 1948 r. J. Grabowski, dz. cyt., s. 82.

41.  Tamże.

42.  Większość podawanych faktów autor zaczerpnął prawie z całej Polski. Wprowadzając czytelnika w błąd Grabowski najczęściej używa zwrotu „Z braku informacji z powiatu dąbrowskiego posłużę się przykładem […]” i tu wymienia cały szereg miejscowości, począwszy od Stoczka, Zamościa a skończywszy na Mszanie Dolnej. Pomijając fakt, że książka aż roi się od błędów merytorycznych, autor wykazuje niebywałą wręcz nieznajomość źródeł, tendencyjnie dobiera pod założoną tezę świadków, to jeszcze obraża np. strażaków z Bolesławia, przytaczając oczywiście przykład z Racławic (tutaj wykazuje się niebywałą do tego fragmentu znajomością geografii Polski, pisząc, że leżą one pod Krakowem). Tamże, s. 77.

43.  Potrzeba naprawdę złej woli, by to zeznanie traktować jako postawę wyrażającą niechęć do Żydów. Ironizując – mieszkańcy Wólki Mędrzechowskiej – jak wymieniony Andrzej Łabuz, aż „rwali się” do organizowania i uczestniczenia w obławach.

44.  Tamże, s. 82-83.

45.  Tamże, s. 83.

46.  M. Wołowiec, Mord w nocnej scenerii, „Kurier Dąbrowski” 1997, nr 11.

47.  IPAKTr, PAKM, nr 49.

48.  A.K. Musiał, dz. cyt., s. 170-171; Z. Zimowski, Pod opieką matki i królowej. Historia parafii Mędrzechów (1917-1992), Kraków 1992, , s. 42-43.

49.  Z. Zimowski, dz. cyt.

Aneks 1.

Bolesław Sroka z Wólki Grądzkiej uratował rodzinę Grünów

Jednym z tych zapomnianych ratujących był Bolesław Sroka, przed wojną inżynier rolnictwa i znany pod Tarnowem społecznik. Podczas wojny Sroka pracował w Brniu, w majątku barona Konopki, gdzie już w 1941 r. (kiedy sytuacja Żydów w Dąbrowie i w okolicy zaczęła się pogarszać) zatrudnił na tzw. placówce kilkudziesięciu żydowskich pracowników sezonowych. Praca w dobrach Konopki stwarzała Żydom szansę na wyrwanie się z getta oraz na wspomożenie głodujących rodzin. Latem 1942 r., gdy Żydów zaczęto wycofywać z placówek i wywozić „w nieznanym kierunku”, Sroka postanowił niektórym z nich pomóc. Jedną z ratowanych Żydówek była osiemnastoletnia Fela Grün, urodzona i do wojny mieszkająca w Szczucinie. Rodzina Grimów należała zresztą do najzamożniejszych rodzin żydowskich w powiecie - między innymi należał do nich majątek pod Radgoszczą, w którym Grünowie zatrudniali własnego gajowego. Niewykluczone zresztą, że Srokę i Grünów łączyła przedwojenna zażyłość. W sierpniu 1942 r. Sroka wysłał Felę wraz z bratem i dwiema siostrami do swego kuzyna, Michała Sroki, a następnie załatwił dla nich schronienie we wsi Czarkówka pod Radgoszczą, u Franciszka Sołtysa. Zaraz po wojnie uratowana Fela Grün zeznała w Krakowie: „brat i siostra przechowywali się w Zabrniu u Polaka Forgiela. On również był bardzo zacnym, szlachetnym człowiekiem i jemu zawdzięczają życie. Drugą siostrę moją ulokował prof. Sroka u swoich przyjaciół w Świebodzinie u Czupryny, gdzie pozostała do wyzwolenia. Tam było jej również dobrze. Prof. Sroka zupełnie bezinteresownie uratował też innych Żydów. Zabezpieczał nas w żywność i pieniądze, mimo że nie mieliśmy u niego nic do odebrania”. Wyrażenie „nie mieliśmy nic do odebrania” dotyczy przedmiotów i pieniędzy, które Grünowie już wcześniej zdeponowali u zaufanych Polaków. O ile Sroka pośredniczył w znajdowaniu kryjówek oraz wspomagał Żydów finansowo, o tyle codzienne ryzyko spadało na chłopów, u których Żydzi znaleźli schronienie. Jednym z nich był wspomniany Franciszek Sołtys z Czarkówki, któremu chciałbym poświęcić więcej miejsca. Według relacji młodej Żydówki, pierwszy rok (od lata 1942 do lata 1943 r.) spędziła wraz z siostrą u Sołtysa, płacąc mu za ratunek pieniędzmi, z którymi przybyła do kryjówki. Po roku pieniądze się skończyły: "chcieliśmy przenieść majątek, który przechowywaliśmy u innych chłopów. Ponieważ w dzień nie można było wyjść na światło dzienne w obawie przed rozpoznaniem, w nocy zaś warta też nie odpoczywała, a chciwi chłopi, którzy chcieli zagarnąć nasz majątek, mogli nas w każdej chwili wydać Niemcom lub zamordować, Franciszek Sołtys kategorycznie zabronił nam oddalać się z ukrycia i pomimo że sam był biedny, utrzymywał nas. Zarówno on, jak i jego rodzina cierpieli przez nas okrutnie, ponieważ znaleźli się i tacy Polacy, którzy nas szpiegowali". W obawie przed sąsiadami Sołtys wykopał specjalną kryjówkę, do której wchodziło się przez klapę w podłodze spiżarki. Była to przezorność ze wszech miar uzasadniona, gdyż we wsi zaczęto szybko podejrzewać, że u Sołtysa ukrywają się Żydzi. Jedną z osób, która wezwała Niemców, była Anastazja S., mieszkanka Radgoszczy, u której jedna z sióstr Grün zatrzymała się na jedną noc, na samym początku ukrywania się. W domu Sołtysa kilkakrotnie pojawiali się granatowi i żandarmi - za każdym razem poszukiwania Żydów kończyły się jednak niepowodzeniem. O jednej z rewizji mamy wyjątkowo zbieżne informacje, zarówno ze strony ofiary, jak i przeszukującego dom granatowego mordercy. Mordercy, warto dodać, którego młoda Grünówna świetnie znała jeszcze sprzed wojny... Oddajmy wpierw głos ofierze: "jakoś w grudniu 1943 r. pod dom Sołtysa podeszło dwóch policjantów granatowych z posterunku w Radgoszczy, którzy podjechali furmanką i pozostawiając furmana na drodze, udali się bezpośrednio do mieszkania. Ja wraz z kuzynem szybko ukryłam się do piwnicy, po czym Franciszek Sołtys szybko przysypał na nas dwa koszyki ziemniaków i więcej nie zdążył nasypać, ponieważ wymienieni policjanci szybko wbiegli, przystawiając Sołtysowi broń do głowy i zapytywali, gdzie są ukryci Grimowie [Grünowie]. Nadmieniam, że jednego z policjantów rozpoznałam, wyglądając przez okno, kiedy to nadchodzili, i był to Stanisław Młynarczyk. Znałam Młynarczyka poprzednio dobrze, ponieważ zamieszkiwałam w Radgoszczy i Młynarczyk do domu moich rodziców często przychodził i dawaliśmy mu masło, jajka i inne produkty spożywcze. Siedząc w piwnicy, słyszałam, że policjant Młynarczyk zabierając Sołtysa, udał się z nim na strych i słyszałam, że początkowo prosił Sołtysa, ażeby wskazał mu miejsce ukrycia mnie i mojej siostry, gdyż obydwie tam ukrywałyśmy się. Prosząc go, obiecywał mu, że za wskazanie otrzyma nagrodę, lecz Sołtys zawsze tłumaczył, że w jego domu żadni Żydzi się nie ukrywają. Następnie policjant zauważył odgniecione miejsce w koniczynie, w którym to miejscu ja poprzednio leżałam, oraz znalazł pozostawioną przez mnie chustkę. Wówczas zaczął bić Sołtysa, pytając się go, gdzie są ukryci Żydzi. Szukając dalej, policjant Młynarczyk znalazł drugą chusteczkę żony Sołtysa i mówił, że to jest też chustka żydowska. I w dalszym ciągu bił Sołtysa, nalegając na niego, ażeby się przyznał i wskazał miejsce ukrycia żydów. Rewizję przeprowadzał szczegółowo, obmacując każdą napotkaną szmatkę, mówiąc przy tym, że to jest żydowskie. Po chwili policjant Młynarczyk zszedł ze strychu do mieszkania i krzyczał jeszcze, że jeżeli Sołtys nie wskaże miejsca, to mu dom spalą. Po chwili przeprowadzili jeszcze rewizję w stajni i w komorze, a następnie odjechali. Siedząc w piwnicy, słyszałam każde słowo wypowiedziane przez Młynarczyka oraz każde uderzenie. Pozostały policjant bliżej mi nieznany, który pozostał w mieszkaniu, usiłował, a może i zgwałcił żonę Sołtysa. Słyszałam dokładnie, że płakała ona, prosząc go o pozostawienie jej w spokoju oraz że może nadejść jej mąż itd.”. A teraz ta sama scena, tym razem opisana słowami policjanta Młynarczyka, przesłuchiwanego w Tarnowie siedem lat po tych wydarzeniach, zresztą w zupełnie innej sprawie: „przyznaję się, że w zimie 1943 roku byłem wraz z drugim policjantem na rewizji u obyw[atela] Franciszka Sołtysa zam. w Czarkówce, gm. Radgoszcz, w celu ujęcia żydów Grünów [Grimów], którzy tam ukrywali się. Przyznaję się, że przeprowadziłem szczegółową rewizję oraz że pobiłem ob[ywatela] Sołtysa Franciszka w celu wskazania przez niego miejsca ukrycia żydów, lecz ile razy go uderzyłem, nie pamiętam”. Trudno o bardziej wymowny przykład cichego i bezinteresownego bohaterstwa ratującego Polaka, otoczonego murem niechęci, podejrzeń i poddanego ciągłemu zagrożeniu.

Źródło: J. Grabowski, Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942-1945. Studium z dziejów pewnego powiatu, Warszawa 2011.

Aneks 2.

Mieczysław Wołowiec

Ucieczka małej Hajki

Zaczęło się to wszystko od wywieszenia pla­katu na ścianie stajni Marcina Chrabąszcza. Treść plakatu zasko­czyła wszystkich, bo wróciła uwagę ku temu, co może się wkrótce wydarzyć. Strwożeni przechodnie oglądali postać brzydkiego Żyda z nie mniej paskudną brodą i obwisłymi pejsami, a pośród nich oka­załą wesz. Zarówno obraz, jak i całe przesłanie plakatu nic budziło wątpliwości co do intencji autora - wymowa była jednoznaczna. W drodze do szkoły patrzyliśmy na ten malunek z niesmakiem, wie­dzieliśmy bowiem, iż właściwą barwę plakatu stanowi propagando­wa obłuda i rasowa nienawiść. Przecież bywając na co dzień w ży­dowskich domach, widzieliśmy schludność i porządek, dbałość o wszystko, co składa się na wizerunek kulturalnego domu. Plakat ten wyrósł do rangi znaku czasu, w sposób plastyczny zwiastował zmianę w stosunku do tej mniejszości narodowej. Coraz wyraźniej posępniało oblicze każdego dnia.

W Gradach [...]mieszkała Żydówka Hoimka, przezywana Kuziocka, jako ze przybyła do Grądów z przysiółka Kuzie w gminie Bolesław. Na jej barki spadło wychowanie Hajki, najprawdopodobniej wnucz­ki, bo o rodzicach małej nie słyszałem. Hajkę pamiętam doskonale jako współuczestniczkę dziecięcych zabaw odbywanych przed jej domem, który niedawno został zburzony. Dziś na tym placu pozo­stała jedynie murowana piwnica. Nasze częste obcowanie wypełniały rozmowy, zabawy, a także, rzec można, nauka, bo Hajkę interesowały nasze obyczaje. modlitwa, tudzież ceremonii ko­ścielne. Dziewczę, doprawdy było pojętne, w krótkim czasie na­uczyła się pacierza, który chętnie odmawiała me gorzej niźli jej ka­tolickie rówieśniczki.

W dąbrowskim getcie było rojno i gwarno, konne wozy podążały ku miastu. Ciotka moja, Aniela Jurczyk. mieszkająca na wprost domu Hoimki była świadkiem roz­dzierającej sceny, kiedy to babka Hoimka, rozstawała się na zawsze z wnuczką Hajką. Zrezygnowana babka usadowiła się na wozie go­towa do odjazdu. Wnuczka tymczasem stała przy niej ze łzami w oczach, trzymała się spódnicy i zapewniała, iż także chce jechać. Babka odpychała ją ze słowami: ,,Dziecko, uciekaj między ludzi, a ja muszę odejść, przepaść bom stara i nic na to nie poradzę. Tyś mała. ale już o tyle zaradna, że potrafisz ukryć się gdzieś. Może ktoś przyjmie cię do siebie, może przetrwasz ten koszmar, żegnaj”.

I tak za Hoimką zamknęła się brama getta, jak się w krotce oka­zało, na, zawsze, bo padła ofiarą najbliższej strzelaniny. Hajka tym­czasem poszła w pole, noce spędzała w stodołach, spała gdzie po­padło, żebrała. Nie było zaskoczenia, gdy spoza pagórka, tuż za naszą stodołą, wychyliła się opatulona głowa i ruch ręki przywołał moją matkę. Na polecenie matki zniknąłem z podwórka szybciej niż się tu pojawiłem. Po chwili matka, wróciwszy ze spotkania z taje­mniczą postacią, zakrzątnęła się w kuchni, ukroiła cztery kromki chleba, posmarowała masłem, dorzucając kawałek sera i owinęła kawałkiem płótna, po czym szybko wyszła. Z rozmowy rodziców dowiedziałem się iż zawiniątko otrzymała Hajka. Dziewczynka żaliła się, że od wczoraj nie jadła, kryje się w zaroślach, sypia w szopach. Nie trudno było zrozumieć, że sceneria dziecięcego dnia w ucieczce była pedantycznie okrutna. Zwykle budziła się wcześ­niej niż gospodarz, wcześniej wybywała, najpóźniej zagrzebywała się w słomie, gdy już światła pogasły. Jakkolwiek dzielnie znosiła trudy, to jednak widać było, że zbliża się do kresu wytrzymałości psychicznej i fizycznej.

Mimo wszystko jej prośba o przyjęcia pod nasz dach nie mogła być spełniona, bo wszyscy ją tu znali. Wobec powyższego matka doradziła jej, by wymyśliła sobie polskie nazwisko, także życiorys i jako sierota, ofiara wojny, szukała w obcych wsiach ludzi samo­tnych, potrzebujących pomocy w zajęciach gospodarskich, najle­piej pasterza do wypasania bydła. Tę rozmowę rodziców podsłuchałem przez nie domknięte drzwi, mimo że matka przezor­nie ściszyła głos. Niebawem pocztą pantoflową dotarła do nas wieść, że Hajkę ktoś złapał i zaprowadził na posterunek policji w Mędrzechowie. Przesłuchujący ją jakiś Niemiec, po usłyszeniu pacierza, nakazał uwolnienie podejrzanej. Ten, który przyprowadził, nie dawał za wygraną, ściśniętej ręki nie wypuścił. Jego protesty nie zmieniły decyzji policjanta, w końcu dzielna Hajka wyrwała się z łap zbira i szybko oddaliła ze słowami: „Przecież ten pan mnie wy­puścił, a wy mnie trzymacie”. Uciekinierka szczęśliwie dotarła do niedalekiej wsi Olesno i stanęła przed stodołą Tomasza Szado; bała się zbliżyć. Był to rok 1941. Dziś po tylu latach rodzina Szado przy­wołuje obraz wystraszonej dziewczynki przybyłej w zasadzie w ko­szuli. Gospodarzowi opowiadała, że przyjechała ukraińskim transportem i zgubiła się. ale jest Polką, nazywa się Wanda Kogucik. Je­szcze raz udało się. Nazajutrz bawiła się w gromadce ośmiorga dzieci swego wybawcy i nikt się nią nie interesował, wiadomo, sie­rot wówczas me brakowało i chodź ludzie z Grądów w drodze na ja­rmark rozpoznawali w małej pasterce w Oleśnie grądzką Hajkę, to jednak nie znalazł się nikt, kto by nie zachował dyskrecji. Przybyszka wykonywała prace domowe, gotowała obiady dziadkowi, w nie­dzielę szła na nabożeństwo w pobliskim kościele. Dziadek tak się do niej przywiązał, że chciał zapisać jej gospodarstwo. W Wielkiej Brytanii, dokąd w roku 1946 zabrali ją Żydzi, została adwokatem i wyszła za mąż za Żyda z Krakowa. Hajka, owszem, dziewczyna hojna, dziadka wspierała finansowo, pisała listy. W 1988 odwie­dziła swych dobroczyńców i znajomych zarówno w Oleśnie, jak i w Grądach. Po raz ostatni oglądała stojący jeszcze wówczas dom jej dzieciństwa.

„Nowe Powiśle Dąbrowskie” 1998, nr 2.

Aneks 3.

Mieczysław Wołowiec

Dlaczego nie uciekł Żyd Fisiek?

We wsi Grądy mieszkał Żyd Fisiek. Dom jego pokryty był papą, podczas gdy inne, podobnie usytuowane w zwartej, szerego­wej zabudowie, pokryte były z reguły słomianą strzechą. Dom Fiśka usadowił się w centrum wsi, tuż szkołą gro­madzką tj. pomiędzy zagrodą Józefa Olearczyka, zwanego Stelma­chówką (lutował garnki, naprawiał różne sprzęty), a domem Sta­nisława Olearezyka i jego żony Salomei, którego przezywano Kra­kowiakiem. Przezwisko to przylgnęło doń dlatego, że jako były ułan przy różnych okazjach manifestował swą przynależność do wspomnianej formacji wojskowej. Dobrze zapamiętano, że podczas różnych uroczystości np. wyświecanie księży (prymicje) lub doży­nek, pojawiał się w stroju krakowskim i na koniu. Ten teatralno-folklorystyczny gest ożywiał i urozmaicał oprawę imprez, przydawał barwy ich tłu.

Fisiek miał żonę potężnej tuszy, toteż na widok idącej przez wieś zwykło się słyszeć uwagę w rodzaju: o idzie gruba Fiśkowa. Nawet imienia jej nie wymieniano, dlatego poszło w zapomnienie. Fisiek był chuderlawy, średniego wzrostu i nie tyle to go wyróż­niało, ile charakterystyczny, szybki chód, dlatego mawiano: o idzie chybki Żyd Fisiek. Nie należał do ludzi odważnych i zdecydowanych, robił wrażenie raczej bojaźliwego, niepewnego siebie, nie­mniej jednak umiał sobie zjednać przychylność i szacunek w na­szym środowisku. Jego dwaj synowie pracowali zarobkowo, usa­modzielnili się przynajmniej finansowo. Starszy Duwed specjalizo­wał się w szewstwie; młodszy, którego imię zatarł czas, był wyrob­nikiem wynajmującym się do pracy w Grądach i innych wsiach, zyskując przychylne opinie gospodarzy. Żyda tego znałem i dobrze pamiętam, jak pracował u rolników przy żniwach i wykopkach, a także przy młóceniu cepami zboża jesienią, a nawet w zimie. Pienię­dzy od gospodarzy nie brał, wołał mąkę, ziemniaki, warzywa lub bochenek chleba. Dobrze go znał tez mój przyjaciel Henryk Czu­pryna. liczący dziś 73 lata. który mieszkał nieopodal jego domu. Henryk opowiadał mi wiele o Fiśku, o jego krewnej starej Hoimce. Kiedy udawał się do niej w odwiedziny, zazwyczaj wstępował i do nas, bo lubił rozmawiać z rodzicami o ważnych dla wsi sprawach.

W święta żydowskie zwykle przynosił mace. cienkie pro­stokątne placki z bielutkiej mąki i wypieczone tak mocno, że łamały się niczym szkło. Mamie, tacie   i mnie dawał ze słowami: „Jedz dziecko, jakie te mace kruche i dobre”. Z  przekonaniem zachwalał, toteż łamałem je i chrupałem jak królik, choć nie smakowały mi. Mace były robione na wodzie, nie solone, cienkie, podziurawione.

Rodzice moi je też kosztowali, ale po odejściu Fiśka. mówili nędzy sobą, że placki te nie odznaczają się walorami smakowymi. W innych domach też rozdawał mace, ale nikt nie oceniał ich krytycznie, bo rozumiano, że związane były z żydowskimi świętami, ich obyczajem i tradycją. Taki był ten Żyd Fisiek.

Trwożne wieści obiegły wszystkie tytuły prasowe, potwierdzili je ludzie, jeżdżący okazjonalnie do miasta. Nawet dzieci wiedziały, że Fisiek uciekł i tuła się po wsi, ukrywał w stodołach i oborach. i nawet w domach z dala od wsi, na odludziu. Wyżywienie otrzymywał od litościwych ludzi w okolicy. Henryk Czupryna zapamiętał następujące zdarzenie. Do domu Władysława Czupryny, tj. ojca Henryka, przyjechali na rowerach policjanci z posterunku policji granatowej w Mędrzechowie: Komendant Lewandowski i poste­runkowy Mech.

Przybysze wjechawszy na podwórze, zapytali. czy jest tu jakiś Żyd. Po usłyszeniu odpowiedzi przeczącej, Lewan­dowski udał się do stodoły, otworzył drzwi. Po czym z kolei zajrza­wszy do obory, głośno zawołał: Wyłaź! Nikt jednak nie wychodził. Mech natomiast udał się do domu i ku przerażeniu obecnych wkroczył do izby, w której pędzono bimber. Rozejrzawszy się, zadał tyl­ko jedno pytanie: Czy me ma tu Żydów? l nie zwrócił uwagi na to, co się tu robi, a może starał się zrobić takie wrażenie. Na podwórzu czekał nań Lewandowski i obaj udali się do sąsiada Jana Starsiaka. Tu zatrzymawzy się przy stodole, która stała tuż obok wiejskiej drogi, zawołali: Wyłaź! W drzwiach stodoły ukazał się Fisiek.

W tym czasie z domu wybiegła żona Starsiaka Nela, która swo­je wyreżyserowane, zdziwienie wyraziła w słowach: rany boskie: skąd się tu wziął w naszej stodole, skoro nikt nic wiedział, że on tu jest. Najprawdopodobniej było tak, że Fisiek młócił zboże u Starsia­ka i ukrywał się tu. Starsiakowa uległa panice, wiedząc co ich czeka za udzielenie schronienia zbiegowi z getta. Za takie przestępstwo groziło co najmniej wywiezienie do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Strach udzielił się Władysławowi Czuprynie na myśl, że Mech może zameldować o wszystkim Niemcom, a pędze­nie bimbru było zakazane i karane, W takim przypadku Niemcy wy­mierzą najsurowszą, z możliwych za to wykroczenie, karę. Trwoga opadła go skutecznie, bo wiedział, że policjant jest tak strwożony, iż po pierwsze widzi... czym prędzej pognał więc do sąsiada Józefa Misterki z prośbą, by ten wykorzystał swą zażyłość z Mechem dla zażegnania groźby. Sprzyjała mu okoliczność, że posterunkowi by­wali tu w czasie świniobicia, by zaopatrzyć się w wyroby. Misterka miałby obiecać Mechowi przywiezienie do domu wędlin przy naj­bliższej okazji. Lewandowski tymczasem zlecił doprowadzenie Fiśka do Mędrzechowa, a sam udał się do wsi, w stronę Bolesławia.

Tak się tez stało. Mech podążał za idącym przodem Żydem, do­póki me zagadnął go stojący na mostku przy swej zagrodzie właśnie Misterka, który poprosił Mecha o chwilę rozmowy. Przebiegły go­spodarz wiedział, że na człowieka składa się ciało i dusza - moce sprzeczne. Wiedza ta wsparta życiowym doświadczeniem, podsu­nęła mu najwidoczniej pomysł skutecznego osaczenia policjanta. I rzeczywiście Mech nie zameldował o tym, co widział.

Dzięki temu manewrowi Fisiek szedł sam powoli ku Mędrzechowowi i oglądał się trwożliwie, czy policjant jedzie już za nim, Przedłużająca się tymczasem rozmowa sprawiła, że Żyd doszedł do rowu melioracyjnego, płynącego blisko przysiółka Bór Grądzki.

Rów ten był dość głęboki i ciągnął się przez Wólkę Grądzką w kie­runku lasu mędrzechowskicgo. Konfiguracja terenu, a także od­ległość (800 m) od Mecha, rokowała nadzieję udanej ucieczki do lasu. Fisiek czekał jednak przy rowie na policjanta.

Nikt nie wie, dlaczego tak a nie inaczej zachował, się policjant Mech, czy umiejętnie umożliwiał pojmanemu ucieczkę. Dlaczego Fisiek nie umknął, rów ten zaprowadziłby go niechybnie do lasu. Może miał dość życia w ciągłym strachu, uciekaniu, ukrywaniu w cudzych stodołach i stajniach. Zbrzydła mu poniewierka o chłod­zie i głodzie. A może osadzenie w getcie nie kojarzyło mu się jesz­cze z perspektywą późniejszej totalnej zagłady Żydów.

Tak czy owak Fisiek czekał na swego stróża, po to by trafić do getta, po raz wtóry i ostatni. Niebawem ojciec mój będąc w Dąbro­wie Tarnowskiej zobaczył, jak Niemcy strzelają do Żydów, łapią ich i mordują. Strach, przerażenie malowały się na twarzach wszy­stkich, także Polaków szukających schowka.

Po tej iście apokaliptycznej masakrze, mieszkańcy miasteczka wychodzili z ukrycia, a z nimi ojciec mój, który rozpoznał wiezione na konnym wozie z gnojnicami ciało Fiśka. Nogi zabitego bezwładnie zwisały, rzec można dyndały w takt poruszającego się pojazdu. Krew ściekała na bruk. Zamiatacze po­sypywali piaskiem ciemne plamy na trotuarze. Ojciec po powrocie z jarmarku opowiadał nam i sąsiadom, a słowa jego trafiały w nas niczym kamienie.

,Nowe Powiśle Dąbrowskie”, 1998  nr 2.

Aneks 4.

Mieczysław Wołowiec

 Mord w nocnej scenerii

 Podczas okupacji hitlerowskiej do naszego domu w Grądach przyszedł stryj Andrzej Wołowiec, który mieszkał wtedy w przy­siółku Kopacz w gminie Mędrzechów. Mogło to być w 1942 lub 1943 roku. Nikt w tym czasie nie był wesoły, ale stryj przejawiał większe niż zwykle przygnębienie, był przytłoczony jakimś we­wnętrznym brzemieniem. Nigdy dotąd ani ja, ani rodzice moi me widzieliśmy go w tak skrajnie pesymistycznym nastroju. Na pytanie mojej matki odparł ze smutkiem w oczach: - Gdybyś ty Stefa wie­działa. co ja przeżyłem parę dni temu... To nic mieści się w wyobra­źni. I tak zaczął snuć grozą wypełnioną opowieść o tym. jak to przed paroma dniami około godziny 21 wkroczyło do jego domu dwóch Niemców z bronią. Jeden miał karabin przewieszony przez ramię, a drugi trzymał swój w rękach, gotowy do strzału. Mówiący po pol­sku Niemiec rzekł: Gospodarzu, proszę zabrać szpadel i pójść z na­mi, Z doświadczenia paru lat okupacji wiedzieliśmy, co takie pole­cenie oznacza, dlatego przestraszona żona próbowała odwieść ich od tego zamiaru. Rozsierdzony Niemiec przerwał jej wpół słowa stanowczym i nie mniej złowrogim stwierdzeniu: - Uspokój się ko­bieto. bo i ciebie tez zabierzemy. Jej płacz nie zrobił na nich żadne­go wrażenia. W sionce stał szpadel, więc wziąłem go i poszedłem przodem, a za mną obaj przybysze, z których jeden skierował lufę w moje plecy. O ucieczce nie można było nawet myśleć, wobec tego zdałem się na łaskę i niełaskę losu. Myśli wirowały, serce gwałtow­nie łomotało, jakiś paraliż owładnął mną. Pacyfikacja czy rozstrze­lanie zakładnika, przemknęło przez myśl. Wkrótce doszliśmy do szosy prowadzącej z Boleslawia ku Szczucinowi. Droga na wprost otwierała zamazany obraz mędrzechowskiego cmentarza. Za skrzyżowaniem dróg, po prawej stronie na szosie i poboczach (po lewej stronie znajduje się figura św. Toma­sza)  dostrzegłem samochody ciężarowe, wokół których kręcili się uzbrojeni Niemcy. To oni posługiwali się latarkami kieszonkowymi, dzięki którym zoba­czyłem obok figury stojących ze szpadlami mędrzechowskich chłopów. Ich nazwiska zatarły się tuz w pamięci. Jakby mało było tego, opodal w osłoniętym młodymi olszynami i chaszczami obni­żeniu jacyś ludzie kopali dół. Za kilka minut powietrzem targnął ter­kot broni maszynowej przeplatany metalicznym szczękiem i przera­źliwym krzykiem, prośbami o darowanie życia.

Niebawem zapanowała przejmująca grozą cisza, jak po przej­ściu kataklizmu. Nikt nie śmiał się odezwać, porażeni strachem stali w bezruchu - czekali. I tylko św. Tomasz z kamiennym spokojem patrzył na hańbę ,,rasy panów", bolał nad brakiem przełożenia jego nauk na otaczającą nas rzeczywistość. Zło tryumfowało, było silnie­jsze. I wtedy padł rozkaz pogrzebania tych. co przez chwilą kopali te doły dla siebie. Mordercy ostrzegli, że za opieszałość lub próbę ucieczki grozi, jak to zaakcentowali, kula w łeb. Nagrodą za dobrą pracę będzie odejście do domu, zapewnił polskojęzyczny oprawca. W rozmowie ze swym kolegą nie szczędził przekleństw pod adre­sem Żydów, bo w świetle latarki zauważył, ze niektórzy je­szcze się poruszają, jęczą, powoli nieruchomieją pod warstwą zie­mi, która kaskadami spada na nich. Czy mogliśmy pomóc im? Nie. Po naszym odejściu samochody zawarczały, mordercy odjechali. Powrócić nie mogliśmy, bo nie widzieliśmy, czy ktoś nie pozostał i czy nie powrócą z nowymi ofiarami.

„Kurier Dąbrowski” 1997, nr 11.

 

Aneks 5.

Mieczysław Wołowiec

Grądzki Żyd Mendel

W Gradach mojej rodzinnej wsi [...] przed wojną i częściowo w pewnym okresie okupacji hitlerowskiej, mieszkała od dawna żydowska rodzina o nazwisku Mendel, zajmująca się pracą, na roli. Ich budynek mieszkalny, stodoła i stajnia zajmowały plac tuż przy dróżce, zwanej wtedy ulicą, dziś pokrytej asfaltem, prowadzącej z Grądów do przysiółka Boru Grądzkiego. Obecnie na tym właśnie placu znajduje się dom po zmarłym Franciszku Tobiaszu. Od strony zachodniej Żyd Mendel sąsiadował z Wawrzyńcem Rejowskim, szewcem i zarazem gospodarzem małorolnym.

Żyd Mendel i jego żona. Ryfka mieli troje dzieci, Nuske, Joska i najmłodszego w wieku przedszkolnym Fajgusia. Najstarsi ludzie opowiadają, ze kiedyś w tym domu była karczma, a później trafika i sklep, gdzie można było kupić artykuły gospodarstwa domowego i spożywcze. Po tych dawnych czasach pozostał wyblakły napis na drzwiach: Trafika, a także kolorowe przytwierdzone nakrętkami blaszane tabliczki i nalepki reklamujące sprzedawane towary, takie tak: wódka. piwo drożdże, zapałki itp.

Biedny był ów Żyd. Wokół domu nie miął ani ara gruntu, zaś około 1.5 ha użytków rolnych znajdowało się w Borze Grądzkim odległości około l km w sąsiedztwie tzw. Śmigna.

Mendel był Żydem skromnym, uczciwym i cichym, życzli­wie usposobionym względem wszystkich, żyjącym w zgodzie z sąsiadami. Bywało, że wynajmował się ze swym koniem do pracy u będących w potrzebie gospodarzy, albo konia dawał do pomocy w pracach polowych.

W pole Żyd jeździł koło naszego domu, wozem rachwowanym (na kołach były obręcze żeliwne zwane rachwami) z drabinami lub gnojnicami. Do wozu zaprzęgał mocnego kona siwka, bielutkiego jak śnieg. Stałe wyposażenie rolnicze stanowiły; pług, brony tudzież drobniejsze narzędzia.

Zazwyczaj pracował do wieczora przy wtórze szczebiotu, pisku kwilenia hałaśliwego ptactwa, zwłaszcza często tu spotykanych czajek. które latały nisko tuz nad jego głową.

Przed zmierzchem ptaki stawały się bardziej natarczywe. Men­del słyszał wyraźnie artykułowane w ich szczebiocie dźwięki przy­pominające słowa: czyj Żyd, czyj Żyd. Wówczas odkrzykiwał ze złością: grądzki Żyd! grądzki Żyd! nie rozumiecie? Swoje narzę­dzia ładował na wóz i wyruszał w drogę powrotną przez wieś a przy różnych okazjach z humorem opowiadał o swojej rozmowie z czajkami.

Żona jego, Rywka. zajmowała się wychowywaniem dzieci, pamiętam, że dbała, nie tylko o ich schludny wygląd, ale i zachowanie się względem innych, zwłaszcza osób starszych. Najwięcej kłopotu sprawiała jej niefrasobliwość Fajgusia, który wracał ze wsi umoru­sany, usmarkany. Rodzina ta nie wyróżniała się niczym, z. dawna wrosła w pejzaż wsi, była jej częścią jak inni”.

Groźne wieści zaczęły napływać do Grądów, po otwarciu getta w Dąbrowie Tarnowskiej. Pamiętam, był ciepły, letni dzień, po wsi rozeszła się wiadomość, iż po Żyda Mendla przyjechali Niemcy w towarzystwie wójta L. Wendlanda z Mędrzechowa.

Mój kolega Roman Łosowski skrzyknął kilku chłopaków ciekawych tego co się będzie działo. W końcu tylko my dwaj pobie­gliśmy za stodołę Wawrzyńca Rejowskiego, sąsiada Mendlów i przycupnęliśmy za rozłożystym krzewem orzecha laskowego, tuż przy gościńcu. Stąd widzieliśmy doskonale podwórko Mendlów i drabiniasty wóz z zaprzężonym doń znanym nam dobrze koniem. Gospodarz widać mocno zafrasowany, wynosił z domu i układał na wozie rożnej wielkości tobołki i pakunki. Na koniec przyniósł prze­wiązane sznurkiem pierzyny.

Wójt Wendland tymczasem spacerował z pistoletem w ręku i choć nie widział, że pół przytomny z rozpaczy Żyd przy­nosił jedne, a odnosił ma powrót inne paczki, zaczął się niecierpli­wić. Rozeźlony szef, brutalnie poszturchiwał Żyda w bok pistoletem, Aj waj, aj waj, żałośnie za­wodził Mendel. Na koniec wyszła z domu żona z dziećmi, wszyscy głośno płakali. Ostrym głosem i groźbą użycia broni wymusił uci­szenie się i zajęcie miejsca na wozie.

Na gościńcu nie było nikogo, przerażeni mieszkańcy pochowali się w zagrodach, może nie chcieli widzieć tej rozdzierającej sceny. Kolega mój. Roman, uciekł w chwili, gdy wójt szedł wolno ku gości­ńcowi i nim doszedł na środek, ja tez zdążyłem umknąć ku domowi.

„Kurier Dąbrowski” 1997, nr 9.