Krzysztof Struziak
O polichromii w kościele szczucińskim
„W Galicyi na prawym brzegu Wisły, w pow. dąbrowskim, na północ od Tarnowa, tuż przy granicy Królestwa, leży Szczucin, ubogie, małe miasteczko, wieś prawie, zabudowane nieregularnie, przeważnie drewniane, składające się z rynku i trzech ulic, liczące niespełna półtora tysiąca mieszkańców. Posiada ono parafię, założoną przed rokiem 1326 i kościół murowany, wzniesiony na miejscu pierwotnego, drewnianego, przez proboszcza Adama Miklaszewskiego w roku 1748 poświęcony przez ks. Michała Kunickiego sufragana krakowskiego. Mieścina ta, dzięki proboszczowi dzisiejszemu ks. kanonikowi Tomaszowi Łączewskiemu, zwróciła na siebie uwagę artystycznego świata […]” – czytamy na początku artykułu zamieszczonego w tygodniku „Biesiada Literacka” z dn. 8 października 1909 roku, a poświęconego, co dopiero powstałej polichromii w szczucińskim kościele parafialnym [1]. Już wcześniej, bo w kwietniu 1909 r. spory artykuł na ten sam temat ukazał się w poczytnym czasopiśmie „Świat”: „Znowu zapisać można wypadek radosny i piękny, radosny nie tylko, jako fakt, ale i jako symptom: jeszcze jeden polski kościół otrzymał świetną, artystyczną dekoracyę, Kulturze naszej przybył dokument,. świadczący chlubnie o naszej sztuce i o tem, że piękno staje się u nas zwolna istotną potrzebą. Ks. kanonik Tomasz Łączewski postanowił wspólnie ze swymi parafianami wyposażyć nowemi malowidłami kościół, powierzony swej opiece” – donosił ze Szczucina jeden z redaktorów pisma o pseudonimie „Clar” [2].
Sprawa polichromii w kościele szczucińskim zyskała w ten sposób rozgłos w
całej Polsce, warto jej więc poświęcić więcej miejsca.
Wszystko rozpoczęło się w 1900 roku, kiedy proboszcz szczuciński ks.
Tomasz Łączewski rozpoczął rozbudowę świątyni
parafialnej według projektu Jana Sas-Zubrzyckiego [3]. Przewidywał on dobudowanie dwóch naw
bocznych po północnej i południowej stronie kościoła i połączenie ich z
kaplicami Matki Bożej Różańcowej i Św. Józefa. Jak pisze ks. Marek Łabuz w
opracowaniu Proboszczowie parafii
Szczucin w latach 1326-1980, „dobudowano także trójkondygnacyjną wieżę
zegarową, zakończoną hełmem, wysmukłą iglicą i krzyżem” [4]. Sprawa wieży
wymaga jednak dalszych badań, gdyż z relacji proboszcza szczucińskiego w latach
1886-1895 ks. Augustyna Nowickiego, zamieszczonej w czasopiśmie „Krakus”,
dowiadujemy się, że już a 1893 r. kościół szczuciński, zdobiła „nowa, piękna
wieża” [5]. Pozostawiając tę sprawę do
rozstrzygnięcia w innym opracowaniu, to w wyniku rozbudowy wnętrze kościoła powiększyło
się o około
We wspomnianym wyżej artykule z „Biesiady Literackiej”, wymieniany jest -
jako przedstawiciel parafii - Ksawery Bogusz. Być może więc on i burmistrz
Szczucina Karol Rudnicki byli pomysłodawcami zorganizowania konkursu i
nakłonili do projektu proboszcza, chociaż całą zasługę prasa przypisała temu
ostatniemu:
Czcigodny ksiądz kanonik, kapłan wzorowy i człowiek światły, zabiegając o
chwałę Bożą, skłonił parafian, którzy, uznając jego chwalebną pracę pasterską i
obywatelską, otaczają go czcią, miłością i zaufaniem, do przyozdobienia
kościoła nowemi malowidłami. Ks. kanonik jednak,
uzyskawszy zgodę parafian, nie poszedł drogą utartą, nie powierzył robót pierwszemu
lepszemu majstrowi, lecz rozpisał konkurs. Już to było z naszych stosunkach
rzeczą niezwykłą, a niezwykłość tę podniosły jeszcze okoliczności towarzyszące
konkursowi. Sprawę bowiem konkursu ks. kanonik powierzył Dyrekcji Muzeum
Narodowego w Krakowie, zastrzegając, iżby warunki postawiono na wysokim
poziomie. Do grona sędziów weszli: dyrektor dr Kopera, który jako konserwator,
propaguje i popiera najgoręcej sprawę Artystycznych polichromii w kościołach
naszych, profesor Aksentowicz, prof. Ruszczyc, dyr. Hendel, architekt Zubrzycki, ks. prałat
Leśniak i p. Ksawery Bogusz, delegat parafii. Nagrodę pierwszą przyznano
jednomyślnie projektowi znanego artysty-malarza, Karola Frycza, który też
polichromię wykonał.” – pisał redaktor „Biesiady Literackiej” [6].
W podobny sposób przedstawia całą sprawę tygodnik „Świat”: „Ks. kanonik
Tomasz Łączewski postanowił wspólnie ze swymi
parafianami wyposażyć nowemi malowidłami kościół,
powierzony swej opiece. Zamiast pójść drogą utartą i powierzyć roboty
pierwszemu z brzegu majstrowi rozpisał konkurs. Już to było, w naszych
stosunkach, rzeczą niecodzienną. Lecz niezwykłość tę podnosiły jeszcze
okoliczności, towarzyszące konkursowi. Warunki jego postawiono odrazu na wysokim poziomie” [7].
Obydwie relacje są podobne, przy czym w tej drugiej podkreślona jest
niecodzienność wydarzenia, gdyż powszechnie narzekano na upadek sztuki
sakralnej. Jak pisał w 1913 r. - czyli 5 lat po ukończeniu przez K. Frycza
polichromii w Szczucinie - ksiądz Józef Rokoszny -
„sztuka kościelna u nas już od dłuższego czasu jest stale w stanie upadku. Dość
jest odwiedzić kilka kościołów naszych, aby się o tem
przekonać. A już dokładnie pouczą nas powszechnie uznane sprawdziany poziomu
każdej sztuki; wystawy i konkursy” [8]. Jeszcze dosadniej wyraził się ksiądz Pawelski, który
już wcześniej napisał: „Stan sztuki kościelnej u nas, z wyjątkiem kilku miast,
od szeregu lat był, prawdziwej sztuce na przekór, złośliwą jej karykaturą.
Pospolite linie budowli na zewnątrz kościołów, powykręcane niemiłosiernie
statuy W ołtarzach, papierowe bohomazy na ścianach, po wszystkich kątach
szablonowe fabrykaty zagraniczne. Wszystko razem przy jęczącym akompaniamencie
organów osiągało tylko ten skutek, że pojęcie o możliwości wielkiej sztuki
kościelnej zaczęło wydawać się chimerą... I że najczęstszą jej wystawą były
odpustowe kramy“ [9].
Szukając przyczyn takiego stanu rzeczy, Rokoszny
stwierdza, że głównym czynnikiem upadku sztuki kościelnej był - „niski poziom
kultury estetycznej […] w ogóle, a potem to, że wielka sztuka przez długi czas
szła drogami dalekiemi od ducha Kościoła” [10].
Ksiądz Rokoszny zapewne widział polichromię
szczucińską, gdyż w dalszej części artykułu poleca K. Frycza proboszczom,
przytaczając przy okazji fragmenty jego życiorysu:
Ponieważ niekiedy, wskutek nieporadności czy też nie oryentowania
się w sferach artystycznych, poważne nawet prace w naszych kościołach otrzymują
niepowołane osobistości, dla dobra sztuki kościelnej uważam za właściwe wskazać
Szanownemu Duchowieństwu na taką jednostkę wybitną w święcie artystycznym. Jest
nią p. Karol Frycz, artysta malarz. Człowiek młody, trzydzieści kilka lat
mający, urodzony w Kieleckiem, w rodzinie ziemiańsko-obywatelskiej. Gimnazyum ukończył w Bochni w Galicyi.
Dwa lata był na politechnice w Monachium, Ponieważ jednak od dzieciństwa
pociągało go malarstwo, przeniósł się wkrótce do Krakowa i wstąpił do Akademii
sztuk pięknych. Szkołę tępo kilkoletnich studyach
ukończył chlubnie: otrzymał duży medal Franciszka Józefa z napisem: „Szkoła
krakowska sztuk pięknych zasłużonemu Karolowi Fryczowi
I rzeczywiście, opisując polichromię szczucińską, znający się na rzeczy
jeden z redaktorów czasopisma „Świat” pisze:
P. Frycz stworzył w Szczucinie dzieło niepospolite. Kościół
miejscowy, w stylu późnego odrodzenia, powstał w drugiej połowie XVII w. i jest
budowlą, bogato rozwiniętą w liniach i formach, skomplikowaną nieco, zresztą
bez żadnej dla siebie szkody, wskutek późniejszej przebudowy i dodatków.
Artysta, przystępując do dzieła, wyszedł z założeń następujących. Nowa
polichromia nie powinna była udawać, że pochodzi z tych czasów, co założenie
świątyni; przeciwnie, miała być całkowicie współczesna
z chwilą .obecną, z chwilą. w której powstała. Żyjemy jednak w epoce,
uświadamiającej sobie właściwy wdzięk wszelkich minionych form piękna. Dlatego
należało starać się, by polichromia liczyła się z architekturą późnorenesansową
kościoła, by uwidoczniała i podnosiła wszystkie piękne momenty budowy,
wreszcie, by, mimo swej teraźniejszości, odpowiadała duchowi czasu, który
świątynię stworzył. Kościół chcieli mieć parafianie i duchowieństwo malowanym
tak, by był uświetniony, wzbogacony, uroczystszy. Artysta wyobraził sobie, że
na wielkie święto, na przyjazd króla, naprzykład,
obwieszają ściany jego kobiercami, makatami i dyftykami,
gdzie motywy barokowe kościelnych brokatów występowały tak często obok
wschodnich zdobycznych materyi. Jedne i drugie,
komponowane i odczute na nowo, spłynęły w całość bujną, jednak dekoracyjną, tj.
spokojną i wytworną. Malowidło harmonizuje z budynkiem, a ściany, czyniąc
szlachetne, pompatyczne wrażenie, wyglądają jakby obwieszone kosztowną tkaniną.
Unikając szablonu w robocie, artysta przyzwyczajał robotników do odręczności, i
ta odręczność, pewne asymetrye w ornamencie stosownie
do wymagań niezupełnie równych murów (jak zwykle w starych budowlach), dają się
odczuć niezmiernie szczęśliwie. Zgodnie z życzeniem duchowieństwa i duchem
baroku jest polichromia w całości bardzo jasna. Motyw głównej nawy to na tle zielonem, kombinowanem z kilku
odcieni, złota karpia łuska. Między oknami przewija się motyw owocu i kwiecia
granatu. Oba łączą się nad chórem z kwiatami, traktowanemi
makatowo, które wieńczą ujęty w tło złote ryngraf z Matką Boską Częstochowską.
Na bocznych ścianach prezbyteryum obrazy, traktowane,
jak gobelin w łagodnej, przytłumionej gamie. Cały kościół obiega fryz,
wypełniony czarno-różowym motywem roślinnym, jak w słuckim pasie. Sklepienie
wreszcie, to jakby haft dzierzgany w kwiaty i gałązki, a u szczytu, w
strzelistej rozecie, Baranek Boży. Oto całość i szczegóły polichromii. Obok
świetnego sukcesu artysty, który stworzył w kościele szczucińskim wspaniałe
dzieło sztuki, nie można tu dość mocno podnieść kulturalnej inicyatywy
miejscowego duchowieństwa, które całemu klerowi polskiemu dało piękny przykład
do naśladowania. I należy oczekiwać, że naśladowców nie zbraknie. Równocześnie
z ukończeniem polichromii szczucińskiej rozpisany został już nowy konkurs
podobny, również za pośrednictwem dyrekcyi Muzeum
Narodowego w Krakowie i przy tym samym prawie składzie jury,-na
polichromię kościoła parafialnego w Bochni [12].
Polichromia w szczucińskim kościele – fotografia z „Biesiady
Literackiej”
Z kolei krakowski „Czas” pisał:
Polichromia p. K. Frycza trafiła wybornie w ten charakter. Nastrój jej
cechuje jak gdyby świąteczność, uroczystość i bogactwo. Główny motyw nawy, to,
na tle zielonem kombinowanem
z kilku odcieni, złota karpia łuska. Architektoniczny motyw pilastrów podkreśla
się wybornie. Między oknami przewija się znów oryginalnie pojęty i stale w
ornamentyce kościelnej powtarzający się motyw owocu i kwiatu granatu. Motywy te
łączą się nad chórem z kwiatami, traktowanymi makatowo, które wieńczą
błyszczący złotem tłem ryngraf z Matką Boską Częstochowską. W ogóle nawa główna
zrobiła na mnie wrażenie swobody i wesela, podczas gdy prezbiteryum
traktowane jest polichromicznie ze skupieniem, odpowiadającem
dostojeństwu ołtarza [13].
Można tu dodać fragment podziękowania proboszcza szczucińskiego z dn. 13
listopada 1908 r., jakie ten zamieścił w wymienionym wyżej dzienniku:
Piękny projekt p. Karola Frycza, nagrodzony na konkursie pierwszą
nagrodą, wypadł w wykonaniu, jak to na miejscu skonstatowali członkowie jury
pod każdym względem najszczęśliwiej. Zarówno bogate i barwne sklepienia, jak
strop i pełne powagi kompozycye figuralne, w prezbiteryum złączyły się na przyozdobienie naszej
świątyni. Za to artystyczne i sumienne przeprowadzenie całej pracy malarskiej w
kościele szczucińskim i wykonanie jej przy pomocy gorliwych, przykładnych
współpracowników, składam na tej drodze artyście malarzowi p. Karolowi Fryczowi
z głębi serca podziękę, z życzeniem: szczęść mu Boże do dalszej pracy [14].
Jak pisze M. Łabuz
- „według relacji starszych parafian, pierwsze
malowanie kościoła nie udało się z powodu wadliwego doboru farb. W czasie zimy farby
w dużej części spłynęły. Trzeba było malować ściany ponownie, co trwało aż do
1913 roku. Sprawa ta stała się przyczyną wielkiej zgryzoty dla ks. Łączewskiego i niewątpliwie przyczyniła się do jego choroby
i rychłej śmierci. Dopiero ta nowa polichromia spotkała się z pochlebnymi
recenzjami” [15]. W świetle
przedstawionych wyżej relacji, sprawa ta jest niejasna. Przede wszystkim,
polichromia nie mogła „spłynąć” w trakcie zimy 1908/1909, gdyż w kwietniu 1909
r. zachwycał się nią wymieniany wyżej wysłannik czasopisma „Świat”, a w
październiku t.r., podobne zdanie wyraził
korespondent „Biesiady Literackiej”. Trudno przypuszczać, by obydwaj autorzy
nie wspomnieli o tym fakcie, podobnie zresztą jak ks. Rokoszny
w 1913 r., który polecał Frycza innym proboszczom. O chorobie proboszcza w
Szczucinie w dn. 2 sierpnia 1911 r. informowała natomiast „Gazeta Lwowska”,
która jednocześnie wymieniała Jana Ligęzę (wikariusza ze Starego Sącza) jako
przejmującego funkcję administratora [16]. Gdyby więc opisane przez M. Łabuza zdarzenie istotnie miało miejsce, to
musiało się wydarzyć zimą 1910 r., lub co bardziej prawdopodobne 1911 r.
Pojawiają się jednak pytania: Kto poprawiał malowidła i czy Frycz ponownie
przybył do Szczucina?. Tym bardziej, że po ukończeniu polichromii szczucińskiej
K. Frycz otrzymał kolejne propozycje:
Obok świetnego sukcesu artysty, który stworzył w kościele szczucińskim
wspaniałe dzieło sztuki, nie można tu dość mocno podnieść kulturalnej inicyatywy miejscowego duchowieństwa, które całemu klerowi
polskiemu dało piękny przykład do naśladowania. Wkrótce X. Rektor Kukliński,
który dzięki swej energii doprowadził do świetnego stanu ofiarowany Ojcom Zmartwychwstanom kościół na Kahlenbergu, pragnie wspaniałą
mozaiką po królewsku udekorować małą kapliczkę przy tym kościele, w której
Sobieski przed pamiętnem zwycięstwem przyjmował
Komunię św. Specyalny komitet, złożony przeważnie z
wybitnych znawców sztuki, ogłasza konkurs. Któregoż
artysty polskiego dusza nie zadrży szlachetną dumą ozdobić na wieki miejsce
największej sławy oręża polskiego? Poszło w zawody wielu. Po przejrzeniu prac
nadesłanych komitet dwie tylko zaszczytnie wyróżnił i nagrodził. Po otworzeniu
kopert okazało się, że pierwsza należała do p. K. Frycza” – pisał J. Rakoszny [17].
Notatka
zamieszczona w „Gazecie Lwowskiej” [1908, nr 270]
O tym, że dzieło K. Frycza stało się swego czasu tematem głównym (przede
wszystkim w zachodniej Galicji), świadczy także ironiczny wierszyk T.
Boya-Żeleńskiego, który napisał dla „Zielonego Balonika” pt.
Głos dziadkowy o restauracji kościoła
parafialnego w Szczucinie:
Niekze se
spocznie na kwile dziadzina,
Toli wędruje jaze ze Scucina,
A razem z dziadkiem beło mnogo luda
Uźreć te cuda!
Chodziły wieści po najdalsze strony,
Że w onem mieńscu straśne farmazony
Ozgościły się w diabelskiej kompanii,
W księżej plebanii.
Mówiom, że jakiś, Boże odpuść, malarz,
Co na piechotę tam po prośbie zalazł,
Teraz se żyje niby brat ze bratem
Z księdzem prałatem!
Cała plebania wysługuje mu się,
Na poświęcanym jada se obrusie,
Miódmałmazyje znoszą temu lichu
W świentym kielichu.
Zakradło się to na probostwo chyłkiem,
Na mróz świciło na pół gołym tyłkiem;
Teraz se każe najcieńsze atłasy
Szyć na portasy.
Sypia se co noc w jegomości łóżku,
Księżą kucharkę głaska se po brzuszku,
Sam mu co rano, święci wiekuiści,
Ksiądz buty czyści!
Ale największe to zgorszenie czyni,
Że nie przepuści i pańskiej świątyni
I kościół, co się cudami rozsławił,
Straśnie splugawił.
Kędy janioły wprzód zdobiły ściane,
Teraz kapłony wiszą podskubane,
A tam, gdzie beły świente męczenniczki,
Tłuste jendyczki.
W ołtarzu widny Boga Ojca profil:
Brodę ma ryżą niby nasz Teofil;
Za złego łotra wisi w Męce Boskiej
Kunrad Rakowski.
Potem z
Krakowa zjeżdża konwisyja,
Napycha brzuchy, aż im się odbija,
I prawią księdzu różne dziwne baśnie,
Pokiel nie zaśnie.
W bidnego księdza konwisyja wpiera,
Że to najnowszy styl ojca Drobnera,
Co w Rzymie zdobił (taka jucha chytra)
Świętego Pitra!
Lecz już się
skończy ta obraza boża,
Bo dziadek póńdzie aż do konsystorza
I gwałt podniesie taki, że biskupa
Ozboli głowa...
Pisane w r. 1908 [18].
Karol Frycz zmarł 30 sierpnia 1963 roku w Krakowie. Za podsumowanie jego pracy i osiągnięć, niech posłuży artykuł wspomnieniowy autorstwa Ryszarda Kosińskiego zamieszczony w „Życiu Literackim”:
Widział kto Karola Frycza gdzie? O,
właśnie szedł, dopiero co Floriańską od „Zielonego Balonika", na głowie
miał szerokokresy kapelusz czarny, z ramion spływała mu peleryna, a z nim
Noskowski, Trzciński, Jan August Kisielewski i Boy. Widzę go jeszcze sprzed
kilku lat na Plantach, wysokiego szczupłego ze wspaniałą, senatorską głową, w
otoczeniu studentów z placu Matejki. „Mam swoją ścieżkę na Plantach idącą
między dwoma instytucjami - znaną, otoczoną glorią przeszłości matejkowską
szkołą, dzisiejszą Akademią Sztuk Plastycznych i jej równolatkiem Teatrem
Słowackiego. Z tej sceny jako uczeń Akademii wyszedłem w świat. Po pewnym
czasie przyciągnęła mnie ta sama Akademia. Moje życie zamknęło się na tej
przekątnej - od teatru do Akademii i z powrotem. Sporo uzyskałem w mym
życiu krocząc tą przecznicą”.
Sporo! Tego wieczoru, kiedy Karol
Frycz tymi słowami mówił, a był to dzień podwójnego jubileuszu 60-lecia pracy
artystycznej i osiemdziesiątego roku urodzin, wiceminister kultury i sztuki
znalazł się w niecodziennym kłopocie, gdyż nie miał już czym odznaczyć
jubilata. Powiedział więc, że Profesor ma już wszystkie wysokie odznaczenia
państwowe, nadaje mu się więc tytuł honorowego dyrektora teatru Słowackiego.
Tak, bo to ostatni do poloneza! Teatr już nie ma takich artystów którzy by
głębiej wpisali się w jego historię na przestrzeni właściwie wszystkich
dziesiątków lat obecnego stulecia. Wszedł doń w okresie Młodej Polski i jak
powiada jego kolega, Antoni Waśkowski, sam
młodopolski poeta i malarz, od tej chwili nad teatrem Frycza unosi się
przedziwna, czarująca barwami poświaty poezji
Młodej Polski i tych dramatów, których atmosferą tak rozkosznie ludzie
tamtych czasów oddychali. A z tamtej strony rampy, na scenie, gospodarzyli w
tych to czasach tuz w tuza, same pomniki. Solski, Leszczyński, Wyspiański,
Węgrzyn – można by tak błyskać w oczy do wieczora.
Debiut Karola. Frycza przypada na
dzień 31 marca 1906 roku, kiedy to daje - jak to się kiedyś powiadało -
dekorację do „Peleasa i Melisandy”,
oczywiście Macterlincka, czarnoksiężnika i mistrza
młodopolskich artystów. Temu pisarzowi zostanie długo wierny, w dwadzieścia
dziewięć bowiem lat później, kiedy obejmie dyrekcję teatru Słowackiego, okres
swojego świetnego kierownictwa artystycznego rozpocznie „Niebieskim ptakiem”.
Ucichnij jednak serce, wolniej stukaj maszyno, bo tutaj nie wolno pochopnie
przeskakiwać me tylko dziesiątków lat, lecz takie każdego roku, który jest
wypełniony działaniem, igrami, nasłoneczniony różnymi niebami świata,
zaludniony niczym widownia przy pl. św. Ducha w czasie pierwszego
przedstawienia po wyzwoleniu Krakowa, kiedy to ludziom łzy marzły na
policzkach, a dyrektor Frycz zagrzewał aktorów za kulisami. Rzecz oczywiście
nadaje się na obszerną monografię, odnotujmy więc tylko śpiesznie kilka ważniejszych
punktów z tego przebogatego życiorysów. A więc przede wszystkim marcowy dzień
roku 1877, kiedy to państwu Fryczom w Cieszkowicach, powiatu pińczowskiego, przyszedł na świat
syn Karol, więc z kolei dwa lata architektury w Monachium, dalej Akademia Sztuk
Pięknych w Krakowie, gdzie był uczniem „Wyczóła” i
Mehoffera, więc studia w wiedeńskiej Kunstgewerbeschule,
odbyte zresztą z przygodami, ale i z odznaczeniem, później Akademia Juliena w Paryżu oraz studia w Anglii u Morrisa.
W roku 1905 wraca do Krakowa. Zaczyna
od grafiki i dekoracji ściennej i zaczyna nie najgorzej, bo za polichromię
kościoła parafialnego w Szczucinie i Bochni otrzymuje l nagrodę ASP, także
pierwsze nagrody dostaje w konkursie na dekorację kaplicy Jana III na
Kahlenbergu pod Wiedniem i w konkursie na mozaikę dla katedry ormiańskiej we
Lwowie. Cóż, nie było jeszcze wtedy Ministerstwa Kultury i Sztuki. Ze świeckimi
wnętrzami też się jednak załatwiał nie najgorzej, że wspomnę o Jamie
Michalikowej. Eh, ta Jama! Jakkolwiekby się człowiek zabierał do felietonu, i
tak zawsze zacznie od niej jak od pieca.
Frycz ją współtworzył, rozsnuł wraz ze swoimi najbliższymi kolegami, z całym
tym zastępem pisarzy, muzykusów i malarzy, legendę „Zielonego Balonika”, jej
legendę, która wsiąkła w Kraków, jak kurz w obecne kanapy michalikowej
cukierni. „Widział kto Karola Frycza gdzie?” O, już go dostrzegł Arnold
Szyfman, który właśnie wygotował Teatr Polski przy ulicy Karasia i szykował się
do prapremiery. 29 stycznia 1913 roku podniosła się tam po raz pierwszy kurtyna
- szedł „.Irydion”. Na scenie Węgrzyn, Przybyłko, Potocka, scenografia Karola
Frycza! l to była już nobilitacja wielkiego artysty polskiego teatru, artysty,
który niewielu ma sobie równych na przestrzeni dziesiątków lat wypełnionych
przecież tłumem znakomitości. Szedł zaś od sztuki do sztuki, od jednej premiery
do drugiej, nie przebierając, bez fumów i wybrzydzania. Tylko do drugiej wojny
światowej przygotował około 500 inscenizacji plastycznych. Słownie: około
pięciuset! Wielki talent, gigantyczna praca! A przerywana była ona przecież
artystycznymi podróżami, choćby do Japonii i Chin dla przeprowadzenia studiów
nad teatrem Dalekiego Wschodu.
Kiedy na wspomnianym już jubileuszu
nagrodzono go honorowym dyrektorstwem sceny, którą prowadził od roku 1935 do
1946, oczywiście z przerwą wojenną, Karol Prycz powiedział: „Odznaczenia,
jakimi zaszczyca mnie rząd Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej uważam za
odznaczenia niestosowne i powyżej moich jakichkolwiek zasług. Zawód, jaki sobie
od młodości wybrałem i w jakim pracowałem, dawał mi przede wszystkim
przyjemność, rozkosz i zachwyt. To nagradzać - to naprawdę już jest
marnotrawstwo”. I jak powiadają znajomi i koledzy Frycza, nie było w tych
słowach nic z pozy.
Byłem u Karola Frycza już dość dawno. Poszliśmy razem z
Andrzejem Stopką, uczniem świetnego scenografa. Przyjął nas ciepło, nie
szczędził sil, które mu ostatnio nie dopisują, żeby przekazać dziennikarzowi
kilka wspomnień ze swego rozległego życia. Mówił o latach spędzonych w
wiedeńskiej Kunstgewerbeschule. Jak mówił! To były
skończone cacka literackie okraszone przepiękną, archaizowaną polszczyzną.
Profesor Stopka, który - jak wiadomo - też nie najgorzej opowiada, choć innym
stylem, powiedziałbym skrótowo nie epicko, a przy tym jest człowiekiem nerwowym
- siedział cicho, jak ksiądz w konfesjonale. Kiedy po wizycie Wylszliś1ny na
ulicę, milczał jeszcze długo, a potem powiedział: „No, widzisz pan”! [19].
Przypisy
1. „Biesiada Literacka” 1909, nr 41.
2. „Świat” 1909, nr 16.
3. Znany i ceniony ówczesny architekt. Tworzył głównie w duchu modnego wówczas neogotyku. Projektował okazałe kościoły, opracowywał też projekty świeckich budowli użyteczności publicznej i budynków na zamówienia prywatne. na jego artystyczny dorobek składa się około 40 kościołów wybudowanych i około 20 przebudowanych na terenie Małopolski, Podola i Bukowiny, w stylu neogotyku „nadwiślańskiego” lub neorenesansu „zygmuntowskiego”. Szczególnie wiele realizacji Sas – Zubrzyckiego jest na terenie Diecezji Tarnowskiej. Są to kościoły w Bielczy, Borzęcinie, Bruśniku, Ciężkowicach, Jadownikach Podgórnych, Łapczycy, Nowym Sączu - Biegonicach, Otfinowie, Piotrkowicach, Porębie Radlnej, Porąbce Uszewskiej, Siedliskach-Bogusz, Szczepanowie, Szczurowej i Wietrzychowicach. Architekt ten pracował też przy przebudowie kościołów w Szczucinie i Tarnawie oraz współpracował przy projekcie kościoła w Lubczy. Interesował się on również wykonaniem, a następnie odnawianiem polichromii kościoła księży Misjonarzy w Tarnowie. P. Gugała, 100-lecie konsekracji Kościoła Księży Misjonarzy w Tarnowie, „Saeculum Christianum” 2009, nr 2, Warszawa 2009, nr 2, s. 188-189.
4. M. Łabuz, Proboszczowie parafii Szczucin w latach 1326-1980, Tarnów 2006, s. 79.
5. „Krakus” 1893, nr 32.
6. „Biesiada Literacka” 1909, nr 41.
7. „Świat” 1909, nr 16.
8. J. Rokoszny, Karol Frycz, Warszawa 1913, s. 5; Zob. też: Kronika Diecezyi Sandomierskiej, 1913, nr 3.
9. Tamże, s. 6.
10. Tamże.
11. Kronika Diecezyi Sandomierskiej, 1913, nr 3.
12. „Świat” 1909, nr 16.
13. Cyt. za: Kronika Diecezyi Sandomierskiej, 1913, nr 3.
14. Tamże.
15. M. Łabuz, dz. cyt., s. 81.
16. „Gazeta Lwowska” 1911, nr 174.
17. J. Rokoszny, dz. cyt., s. 13-14.
18.
„Słówka”,
Wrocław 1988, s. 247; W sumie znanych jest pięć utworów Boya stylizowanych na
pieśń dziadowską, są to oprócz wymienionej wyżej: Co mówili w kościele u kapucynów. Pieśń dziadkowa; Opowieść dziadkowa o zaginionej hrabinie;
Głos dziadkowy o robotach ziemnych pana
prezydenta; Opowieść dziadkowa o
cudach jasnogórskich. „Słówka”, Wrocław 1988, s. 162, 171, 188, 190, 247.
19.
„Życie
Literackie”1963, nr 587.